sportowo

EPOKA ŻELAZA

Przez chwilę zastanawiałam się, czy pisać relację z Silesii 2019. Może zostawić sobie to wszystko w głowie. Ten maraton był bardzo ,,mój”. Nikt i nic nie odciągało mojej uwagi. Wszystko poszło tak dobrze i tak bardzo panowałam nad sytuacją, że….hmmm…co by tu napisać. Zmieniłam jednak zdanie. Ucząc się z Milenką do sprawdzianu z historii, przerabiałyśmy epoki w historii człowieka. Tknęło mnie, że to w sumie taka moja historia biegowo/triathlonowego rozwoju i połączę ją z relacją z Silesii. 

Najpierw była epoka kamienia łupanego. Tak, to ja – prehistoryczny Mariolopitek biegający z dzidą i procą, po polach i lasach Zachodniego Pomorza, polujący na mamuty. Znak rozpoznawczy – trampki, rozciągnięte spodnie od dresu i bluza, choć w zimę zdarzało mi się biegać w swetrze. Takim w renifery. Serio. Biegałam około pół godziny, ale za to codziennie, wzbudzając co najmniej zdziwienie otoczenia.

Po epoce prehistorii biegania, nadeszła epoka brązu. No proszę Państwa, adidasy wkraczają na scenę. Są też bawełniane spodenki i koszulka, czasem długie skarpety ( bo tak biegali w amerykańskich filmach). W epoce brązu miałam incydent trenowania na 400 metrów na UWM, w tą epokę wrzucam też moją przerwę i powrót do biegania ( ciemne czasy średniowiecza i odrodzenie). W Renesansie biegam maratony ( choć czwórki nawet dotknąć nie mogę), latam ultra i to z sukcesami ( 3 x Mistrzostwo Polski Lekarzy Weterynarii w Ultramaratonie, dobre ,,występy” na Zamieci 2018 i 2019), wciąga mnie triathlon…choć tam ,,januszuję” na całego. Pod koniec epoki brązu trafiam pod skrzydła Benjamina Kucińskiego ( 20 listopad 2017). Zaczynam trenować ,,na serio”. Cel główny – ukończenie w limicie Diablak Beskid Extreme Trithlon ( jak się baba na coś uprze…). Cóż, do tej pory się nie udało, więc Trener musi się ze mną męczyć i użerać dalej. Przez te dwa lata dokonała się prawdziwa przemiana i naprawdę bardzo ciężko na to pracowałam. Największym ukoronowaniem tej epoki było złamanie czwórki na Silesii w 2018.

W końcu nadchodzi Epoka Żelaza. Epokę Żelaza rozpoczyna zdobycie tytułu Ironmana 8go września 2019 roku w Malborku. Wszystko tam zagrało, wszystko ,,pykło”. Pokonałam pełen dystans z dużym spokojem, z zapasem sił i pewnością siebie tak dużą, że decyduję o ataku na życiówkę na Silesi 2019 miesiąc po. Daję sobie tydzień odpoczynku i już siedem dni później wznawiam treningi.

Nie szło tak zupełnie gładko. Musiałam trochę powalczyć z porannym wstawaniem i napadami wilczego głodu ( to było trochę tak, jakby organizm domagał się odpoczynku i nagrody za zrobionego dopiero co Ironmana). Oto przykładowe dialogi wewnętrzne : Co ty kurde kobieto, zwariowałaś? 5.30 rano, ciemno, zimno, a ty ciągniesz na bieganie? Pogięło cię? Jak to ciasta ,,nie”?! Zasłużone to ciasto. Był Ironman? Był? To dlaczego ciasto ,,nie”. No bez jaj, że chipsy też ,,nie”. Zapomnij, jest szósta, sama sobie idź pobiegać…..o tak, wrzesień był miesiącem walki z lenistwem i obżarstwem. Na szczęcie Trener wyczuł sytuacje ( i inwigilował STRAVę). Strzelił z bata z raz, czy dwa i sprowadził na właściwą drogę.

Mamy piątek, dwa dni przed Silesią. Jadę odebrać pakiet. Zwykle robię to dzień przed ( taka moja mała maratońska tradycja ), ale tym razem postanawiam maksymalnie oszczędzać nogi w sobotę. Odbiór pakietu startowego to dla mnie zawsze jak odpakowywanie prezentu gwiazdkowego. Uwielbiam ten moment. W biurze zawodów same znajome twarze (,,Saraty” – czyli Bernadetta i Tomasz, Łukasz i Barbara z młodszym pokoleniem, drugi Łukasz…no pełno całej biegowej katowickiej (czytaj Katowice i okolice) rodziny. Atmosfera prawdziwie świąteczna. Coś wspaniałego.

Z żalem opuszczam stadion i w trakcie powrotu coś kieruje moje kroki do namiotu z koszulkami biegowymi na małym (ale największym jak do tej pory przed Silesią) Expo. Koszulka z białym wyjącym wilkiem oczarowuje mnie tak, że praktycznie bez zastanowienia ją biorę i od razu decyduję, że będę w niej biec ( tu też łamię moją koronną zasadę ,,nic nowego na maraton”).

Sobota – praca, zakupy, życie – mija szybko. Nadchodzi wieczór – ostateczne przygotowanie stroju startowego, foteczka na bloga i o 21ej byłam w łóżku. Nie denerwuję się. Nerwy były w prehistorycznych epokach. Teraz jest Epoka Żelaza. Wiem, że jestem przygotowana, wiem, że przedstartowe nerwy, to mój największy wróg. Wiem, że walczę jutro o PB na maratonie na Silesi i jeśli zachowam się tak, jak w Malborku nic mnie nie powstrzyma. Zasypiam spokojna.

5.50 budzę się sama 10 min przed budzikiem. Jeny, jaki ten spokój jest cudowny. Ubieram się, pije kawę, jem bułę z miodem, równocześnie karmiąc cały domowy zwierzyniec ( sztuk trzy – szczurek Czarek, świnka morska – Świniak, waran stepowy – Sidney). Po siódmej wychodzę z domu i wędruję sobie z muzyką na uszach na Rynek ( głośno i kiepsko śpiewając). Na numer startowy przejażdżki dziś są za free, więc nie przejmuję się biletem. Nie mam też problemu z rozpoznaniem w który tramwaj wsiadać. Maratończycy przed maratonem…cóż, to bardzo charakterystyczna grupa. Upychamy się w ten tramwaj jak sardynki. Ścisk sprzyja integracji. Rozmawiamy sobie, o startach, planach na dzisiejszy bieg…świetna atmosfera. Wysiadamy i całą wielką grupą kierujemy się na stadion. Machamy do maratończyków w samochodach. Kurcze, dla samej tej otoczki ,,przed” warto choć raz w życiu spróbować się z Królewskim Dystansem. Docieram na miejsce. Z dużym zapasem czasu. Wystarcza by pozdrawiać znajomych, oklaskiwać startujących 20 min wcześniej na trasie 50 km, podbiec na start z Basią Olschimkę-Marmurowicz (która zapowiedziała, że biegnie na luzie i zrobiła życiówkę i to o pół godziny lepszą niż moja. Basia, jak dorosnę chcę być taka jak Ty 😉 i ustawić się w swojej strefie startowej. Rozglądam się dookoła. Wszyscy uśmiechają się do siebie. Oj tak, to piękna chwila. Odliczanie i START!

Jestem bardzo skupiona. Od początku czuję pełną kontrolę nad sytuacją. Biegnę sobie z muzyka na uszach, ale puszczoną na tyle cicho, żebym miała kontakt z otoczeniem. Jeszcze w Parku Śląskim ( początek trasy) dobiega do mnie Marcin Mikoś – Diablakowy kolega. Uczestników Diablak Extreme Triathlon jest tak niewielu, ze nasza ekipa jest jak rodzina. Znamy się, lubimy, mamy cały czas ze sobą kontakt ( zobacz Daniel Wójcik co stworzyłeś). Marcin Mikoś Diablakiem jest BARDZO. W tegorocznej edycji 2019 nie tylko ukończył ze świetnym czasem pełen dystans z metą na Babiej Górze, ale następnego dnia poleciał jeszcze połówkę zdobywając ( i zbiegając ze szczytu ) Skrzyczne. Taki sobie postawił Challenge na 40ste urodziny Człowiek z Tytanu. Rozmawiamy sobie chwilę o planach i śmiejemy się, że diablakowe buffy (oboje w nich starowaliśmy) zobowiązują nas do godnego wyniku. Dobra, on poleciał sobie swoim tempem, ja, choć kusiło pilnowałam swojego.

Wybiegamy z Parku. Ubrana jestem idealnie. Nie jest mi ani zimno ani gorąco. Mijam Piotra Bańczyka, który z dwójką synów kibicował gorąco od samego początku biegu. Mięśnie aż się rwą do biegu i muszę się bardzo mocno hamować. Pierwszy punkt z wodą, Dolina ( dzięki za kibicowanie Beata Prejs), drugi punkt z wodą, Nikiszowiec (mieszkańcy kibicują jak zwykle przewspaniale) ….nie jestem zmęczona w ogóle. Przebiegamy nad autostradą i z tego miejsca roztacza się wspaniały widok, a potem jest długi zbieg. Często robię tutaj treningi szosowe na Panterze i uwielbiam to miejsce. Robię ten zbieg dużo szybciej niż powinnam. Czuje ostrzegawcze kujnięcie po zewnętrznej stronie lewego kolana. Tego samego kolana, które zmusiło mnie do marszu na odcinku biegowym w Malborku. Cholera jasna Mariola! Miał spokój być! A tu ładny widoczek i ty szalejesz. O nie, nie nie. Mam nad tym kontrolę. Wmówiłam sobie. Po prostu zwolnij. Zwalniam. Przestaje boleć. Pilnuję picia, jem żel co 10 km. Od momentu zbiegu biegnę kalkując non stop. Na tyle wolno, żeby kolano wytrzymało, na tyle szybko, żeby życiówkę zrobić. Aż mi się śmiać chce, bo można z któregoś zdjęcia z drugiej połowy dystansu zrobić mema i dokleić obłoczek ze skomplikowanymi obliczeniami matematycznymi. Jeśli jestem w tym czasie tu i tu, to jakim tempem muszę biec, żeby było poniżej 3.59,54….echhhh….matematyczka ze mnie żadna, ale stary biegowy wyga już trochę tak. Udało się to zrobić. Choć na podbiegu w Siemianowicach zabolało mocniej. Organizm próbował oszukać mnie, chcąc dać tym ścięgnom chwilę wytchnienia i na chwilę przegrałam tam, nagle poddając się jakiemuś cholernemu przymusowi, żeby związać mocniej buta. No niech ktoś mi to wytłumaczy. 4 km do mety, wszystko idzie super, sznurowadła trzymają, a ta staje i je poprawia….Ja pitole.

Na podbiegu znów Piotr z synami i z puszczoną muzyką – chłopaki, jesteście nie do zdarcia. W tym miejscu kibicuje i robi zdjęcia Kasia Klimasz, moja Nightrunersowa podopieczna ( okazało się, że też kibicowała od początku). Na tym podbiegu dopingowały biegaczy Beti Ogon ze swoją mamą. Bardzo fajny punkt kibicowania obrały sobie też Agnieszka Pawera i Joanna Szabel – stały i kibicowały zarówno maratończykom i jak i półmaratończykom, kawałek po połączeniu ze sobą tras obu dystansów. Spryciary. Wydawało się, że środowisko biegaczy podzieliło się na tych startujących w Silesi i tych na niej aktywnie lub on line kibicujących. Na trasie kibicowała też Klaudia Witor i Tomasz Daniłowski, Agnieszka Dudek (ona też dzielnie pracowała równocześnie jako wolontariusz)…a z resztą na bank nie wymieniałam wszystkich kibicujących. Bardzo Wam wszystkim dziękuję. Bo to ogromnie dużo znaczy.

Wbiegam do Parku Śląskiego. Zła na siebie za to sznurowadło mocno podkręciłam tempo. Już dla mnie nie ma znaczenia, czy będzie mnie boleć to kolano, czy nie. Wilk na koszulce zwietrzył Metę. Lecę nakręcona. W pewnym momencie zagaduje do mnie dziewczyna, biegnąca obok ,,Ja nie wiem jak to zrobisz, ale musisz być przede mną. Całą trasę jesteś moją motywacją. Od początku biegnę za tobą”. Ha ha. ,,Da się zrobić”. Krzyczę do niej. ,,Ale powalcz trochę ze mną” rzucam do tyłu jeszcze bardziej przyspieszając. W samym Parku w ogóle ludzie zrobili się tacy bardziej rozmowni. Mijam gościa w trisuitcie. ,,O! Triathlonistka” . Skąd on wie, myślę sobie, zostawiając gościa z tyłu. No tak! Przecież lecę w moim daszku. Zerkam na zegarek. Wiązanie buta lekko uszczupliło mój ,,zapas”, ale jest dobrze.

Prawie koniec. Biegniemy lekkim podbiegiem. Zaraz, za chwilę Meta. Meta Silesii.

Wbiegamy w tunel, panuje tu lekki półmrok, podświetlany czerwonymi światłami. Wszyscy krzyczą. Biegniemy do jasnej, niebieskiej poświaty. To nie maratońskie urojenia. W okolicach 13ej zza chmur wyszło Słońce oświetlając mocno stadion. Niebieski kolor był oszałamiający i wręcz świecił własnym światłem. Kontrastował mocno z zieloną trawą . Te kolory były tak intensywne jak intensywne są uczucia na maratonie.

Wbiegam na bieżnie. Piąty bieg i dzidaaaaaaa!!!

Wiem, że niektórzy specjalnie wydłużają sobie ten moment. Biegną triumfalnie, kręcą sobie film z finiszu i mety….ale nie ja. Ja po prostu muszę tam gnać. Ja tam nikogo nie widzę (oprócz wymijanych postaci), nie słyszę kibiców. Jest bajkowo niebieski stadion, bieżnia, czerwona meta i ja.

Jaki to cudowny moment gnać na pełnej kicie do mety po wyjściu z ostatniego wirażu na Silesii, zwłaszcza, że wiesz, że po raz kolejny czwórka złamana i będzie życiówka, prawie równo miesiąc po okuciu się w żelazo w Malborku. Czuję mrowienie i oszołomienie, kiedy to piszę jeszcze pięć dni później. Wbiegam z rękami w górze…szczęśliwa tak bardzo, jak to tylko możliwe.

Nie da się tego szczęścia opisać. Mam szczerą nadzieję, że wśród moich czytelników są ludzie, którzy przeżyli to co ja, czuli to co ja….bo to piękne, czyste i wspaniałe tak bardzo, że słów do ubrania tego w zdania mi brak.

Idę sobie bieżnią upita tym szczęściem. Na szyi wolontariusz wiesza mi medal. Wyjmuję komórkę, patrzę, a tam nieodebrane połączenie od siostry. Okazało się, że Rudki kibicowały od 9ej rano on line. Dostaję też wiadomość od Emili Wroneckiej – ,,Zadzwoń jak to odczytasz”. Jest też sms od Marcina Brola ,,Gratulacje!” , napisany w tej samej sekundzie, co przekroczyłam metę. Okazało się, że na Stadionie miałam swoich kibiców, którzy nawet siedzieli niedaleko siebie, o sobie nie wiedząc. Emila i Darek, a kawałek dalej Marcin i Ewa. Próbuję ogarnąć te wszystkie gratulacje, a na bieżni kawałek dalej Ewelina Puchała i Ania Gemza – dwie Panie Zając, które prowadziły połówkowiczów na dwie godziny. Jest też Mariusz Nastuła. Cieszymy się wszyscy, robimy zdjęcia…aż się nie chce tego stadionu opuszczać. Piszę do Trenera. ,,Jest życiówka !”. ,,Wiem, śledziłem” ,,Początek za mocno, końcówka za słabo, maraton na wiosnę do poprawki” 😀

Trenerze, jeszcze raz ogromnie Ci dziękuję za wszystko! Następny maraton poniżej 3.50!!!

Z żalem opuszczam stadion…odwracam się i jeszcze raz patrzę na bieżnię, na wszystkich tych ludzi, którzy właśnie kończą swój bieg….wiem co czują, wiem co przeżywają. Panuje jedna zbiorowa jaźń i jedno wielkie zbiorowe uczucie – szczęście.

Jesienią Szczęście na Śląsku ma kolor niebieski.

Cudowny był dla mnie ten ,,koniec sezonu”. Dlaczego cudzysłów? Bo to dla mnie początek nowej epoki. Co Epoka Żelaza ze sobą jeszcze przyniesie? Cóż….plany są. I są odważne. Ale odwagi i uporu nie można mi chyba odmówić. No i w końcu ja też nie odmawiam sobie ciasta. Zasłużone 😀

Mariola Powroźna

 

ZACZAROWANA

Weekend w Malborku i mój start w Castle Malbork Triathlon to była jedna wielka, przepiękna przygoda. Trochę jak ze starodawnej baśni. Fizycznie i psychicznie byłam świetnie przygotowana do tych zawodów. Praktycznie każda rzecz, którą trenowałam i której próbowałam podczas przygotowań do Diablak Beskid Extremme Triathlon, a potem do Malborka zaprocentowały. Wykorzystałam wszystko czego się nauczyłam, co podpatrzyłam u innych, byłam spokojna i bawiłam się wyśmienicie. Nie będzie to jednak nudna lukrowana relacja, bo na pełnym dystansie Ironmana zawsze coś ciekawego może się wydarzyć i trochę się działo. Zaczynamy!

Do Malborka w składzie, Milenka, Pantera i ja, wyjechałyśmy wcześnie rano w sobotę, bezpośrednim pociągiem. Wsamo południe byłyśmy na miejscu. Z dworca na zamek jest rzut beretem. Przespacerowałyśmy się tam i od razu miałyśmy możliwość obserwacji triathlonistów na trasie krótszych dystansów rozgrywanych w sobotę. Trasa biegu przebiegająca po fosie i samym Zamku Krzyżackim, wyglądała spektakularnie. ,,Ciekawe jak się biega po tej kostce i kamieniach” zastanawiałam się, oklaskując zawodników. Dotarłyśmy na strefę Expo i metę. Milenka wyczaiła namiot dla dzieciaków i wciągnęło ją tam jak w czarną dziurę, ja z kolei, zagadałam do Macieja Dowbora, który czekał na dekorację. Strasznie sympatyczny z niego człowiek, szczerze pożałował mnie z okazji walki na długim dystansie, udzielił paru wskazówek i życzył powodzenia. Potem poznałam całą grupę sędziów z PZTri. Rozmawialiśmy z godzinę. Opowiadali śmieszne/straszne historie z zawodów, ostrzegali, że ,,jutro nie będzie żadnej litości, bo to Mistrzostwa Polski”, przypilnowali mi nawet roweru. Zgodnie stwierdzili, że dla nich pełen dystans jest najfajniejszy do sędziowania, bo zawodnicy tam startujący najbardziej szanują siebie nawzajem i ich, jako sędziów, jest zupełnie inna ,,kultura sportu i współzawodnictwa” niż na wszystkich pozostałych dystansach Tri. Ostatecznie życzyli mi powodzenia i śmiali się, że już oni sobie zapamiętają numer 116.

 Read more

RAZEM NA DRODZE

Ogólnopolska Akcja Edukacyjna„Razem na Drodze”, wspierająca naukę zasad bezpieczeństwa ruchu drogowego. Jest to pierwsza Akcja w Polsce, która opiera sią na kompleksowym podejściu do najmłodszych uczestników ruchu, pozwalając poznać im różne role jakie mogą pełnić na drodze.
Akcja skierowana jest głównie do szkół i placówek edukacyjnych, które chciałyby zaplanować działania i zmniejszyć negatywny wpływ ruchu drogowego na lokalne otoczenie, a tym samym zwiększyć bezpieczeństwo swoich podopiecznych.
Głównym celem „Razem na Drodze” jest budzenie świadomości i zwiększanie wyobraźni wśród najmłodszych. Planujemy organizację eventów edukacyjnych na terenie całej Polski dla dzieci w wieku szkolnym, które pozwolą przybliżyć perspektywę różnych uczestników ruchu drogowego poprzez zabawę i doświadczenie.

 

 

źródło: http://www.razemnadrodze.pl/

 

 

PANTERA SZLACHETNEJ PÓŁKRWI

   Kiedyś marzyłam o tym, żeby mieć własnego konia. Andaluzyjczyk lub kary Hanower, albo kary SP ( Szlachetna Półkrew)…no dobra, skarogniady Ślązak też by uszedł…Był taki moment w moim życiu, że jeździectwo było dla mnie wszystkim. Całe dnie spędzałam w stajni, na padoku, na ujeżdżalni, w terenie. Świat oglądany z końskiego grzbietu był najpiękniejszy. Mozolne zdobywanie kolejnych stopni wtajemniczenia, wydłużanie strzemion, pierwsze zagalopowanie, pierwsze skoki, pierwsze jazdy w terenie, niekończące się ćwiczenia doskonalące technikę…ból wszystkiego, upadki, frustracja – adrenalina, czysta frajda, nawiązywanie niesamowitej więzi. O tak…jazda konna to czysta magia i piękny sport.
   W trakcie uniwersyteckich lat zdobyłam papiery instruktora jazdy konnej. Praca instruktora…to były jedne z najfajniejszych lat mojego życia. I choć uważam się za przeciętnego jeźdźca, to uwielbiałam uczyć, zarażać pasją, torturować kłusem anglezowanym bez strzemion…i patrzeć jak moi podopieczni są co raz lepsi, co raz pewniejsi aż w końcu zasługiwali na jazdę w teren…o tak, to był mój świat i nie sądziłam, że coś się zmieni.

A jednak….

Życie pisze różne scenariusze. Wystawia cię na próbę. Los sprawił, że nie za bardzo z własnej woli, bardzo oddaliłam się od jeździectwa. Najzwyczajniej w świecie…nie miałam absolutnie czasu, żeby jeździć. Dziecko, przeprowadzka, praca…proza życia bywa cholernie bolesna. Trochę z rozpaczy zamknęłam się w świat prawie dosłownie czterech ścianach. Na szczęście pozbierałam się do kupy. Sama praca lekarza weterynarii, choć to nie same uśmiechnięte zdjęcia ze zwierzakami z FB, jest moją pasją i daje mi morze satysfakcji, wróciłam do biegania. I to tak ,,bardzo” wróciłam, bo teraz maratony czy ultra …to dla mnie, coż, można rzec normalność. I stało się coś, co dosłownie wypełniło pustkę po jeździectwie.

Dokładnie rok temu pojawiła się w moim życiu Pantera. Pantera to przepiękny kary…eee…czarny Focus Izalco Race al. 105. Rower znalazł mi w nieprzebytych przestrzeniach Internetu Darek Śpiewak, on też razem z Emilią Wroniecką złożył mi go właśnie rok temu , 21ego sierpnia. Pantera jest prezentem od mojego Taty. I to jest prawdziwa miłość. Po dwóch latach jazdy i startach na pożyczonej szosie, też Fokusie( jeszcze raz dziękuję Marcin Brol, za użyczenie Białej Strzały – na zdjęciu poniżej) marzyłam o własnej szosie…tak samo jak jeszcze niedawno o własnym koniu.

Wydaje mi się, że nawet bardziej. Historia z kupnem roweru przez Tatę bardzo zgrabnie i zabawnie zamknęła w całość mój pierwszy …hmmm…spontaniczny start w triatlonie na starożytnym góralu ( kto mnie czyta, ten pamięta tekst starszego pana z litością patrzącego na mój rower i pytającego z troską ,,czy Tata nie kupił mi jeszcze niczego lepszego”), a startem dwa lata później, na tym samym dystansie, na trzydniowej Panterze i wywalczonym od razu pierwszym triathlonowym pudle ( II miejsce w K30).

Kolarstwo i jeździectwo łączy bardzo wiele. Dbasz o swój rower bardziej niż o siebie. Ubierasz się inaczej. Możesz rozmawiać na temat swojej ostatniej jazdy, czy wyprawy czterokrotnie dłużej niż ona trwała, i to niezależnie od tego czy otoczenie chce tego słuchać, czy też nie. O swojej szosie możesz opowiadać jeszcze dłużej. Tęsknisz za nią, jeśli jej nie widziałeś i nie dosiadłeś dłużej niż trzy dni…i jesteś przekonany, że ona też za tobą tęskni. Jeśli przechodzisz obok niej, musisz czule przejechać ręką po ramie, lub siodełku…pierwsze rysy okupione są lekkimi łzami w poduszkę, choć potem stwierdzasz, że dodają jej tylko charakteru. Czujesz lekki niepokój, gdy ktoś inny jej dotyka, czy coś przy niej grzebie, chyba że dobry, zaufany człowiek…a i tak zerkasz i pilnujesz ( choć często znasz się gorzej). Planując wakacje, czy nawet weekend, myślisz tylko gdzie by tu pojeździć.
Pamiętam, że rok temu po dziewiczej wieczornej jeździe serwisowej ….z wrażenia nie mogłam zasnąć. Obudziłam się grubo przed świtem i czekałam na wschód słońca by wyjechać na pierwszy długi rozjazd.


 Read more

RUSZAJĄ ZAPISY NA V SIEMIANOWICKIE NOCNE MARKI

Jest nam niezmiernie miło ogłosić, że ruszają zapisy na V SIEMIANOWICKIE NOCNE MARKI, które odbędą się 26 października.

ZAPISY NA 5 i 10 km oraz Nordic Walking – klik klik

ZAPISY na biegi dla dzieci – klik klik

LEKTURA OBOWIĄZKOWA 🙂

podstawowe informacje na temat zawodów na 5 i 10 km – klik klik
podstawowe informacje na temat zawodów dla dzieci – klik klik

 Read more

SŁODKO GORZKI DIABLAK

Nie zawsze się w życiu wygrywa. I dobrze. Życie byłoby nudne, gdyby było przewidywalne, jednak tego, co wydarzyło się na tegorocznej edycji Diablak Beskid Extreme Triathlon…powiedzmy, że się nie spodziewałam. Może bez zbędnych ceregieli przejdźmy do relacji.

Pływanie – za mocno zaczęłam. Dużo za mocno, przydusiło mnie w tej wodzie i pierwszy raz w życiu miałam coś w rodzaju ataku paniki. Pojawiła się nawet myśl ,,Niech ktoś mnie wyciągnie”, ale dość szybko to minęło. Trzeba było ,,przeczekać” tę panikę. Mimo wszystko musiałam strasznie zwolnić i w sumie na niskich obrotach dokończyć pływanie. Sam odcinek wodny – wpłynęło mi się w jakąś ławicę patyków pływających po powierzchni (zaskoczyło mnie to, ale limit ,,paniki” się wyczerpał więc raczej to było …po prostu zaskoczenie) i jakąś plamę ropy, na szczęście małą. Podsumowując – nie było źle. Dużą przeszkodą utrudniającą nawigację, zwłaszcza na końcówce, była mgła. Jeśli kiedykolwiek wspomnę o tym, że marzę o pływaniu na Diablaku w romantycznej mgiełce snującej się po jeziorze, to niech ktoś mnie w łepetynę strzeli. Z powierzchni wody …nic nie widać. Nic. Nie wiesz gdzie masz płynąć. Na szczęście przy mecie odcinka wodnego były zakotwiczone jachty. Zobaczyłam końcówkę masztu jednego z nich i na ten punkt się kierowałam. Czas mnie rozczarował strasznie, ale z drugiej strony, co by się w tej wodzie nie działo, zawsze z tym odcinkiem sobie poradzę. Bycie zodiakalną Rybą zobowiązuje 😉

            T1 – łoooo…no szybko jak na mnie. W biegu relacja dla Tomka, mojego supportu na dosłownie całym wyjeździe i treningowego partnera przez parę ostatnich miesięcy (Tomek, powinnam myć Ci rower i samochód i okna przez rok, a i tak się nie odwdzięczę!) o tej panice, patykach, mgle.

Myślę sobie złe dobrego początki. Teraz wskakuję na Panterę, a rower w tym roku przygotowany mam mocno. Bardzo mocno. Na trasie Tomek w samochodzie i …lodówka. Właśnie, jest lodówka, to nawet upał mi nie straszny. Jadę.

I tu dopiero zaczął się koszmar. Koszmar, który miał parę przyczyn i wszystkie Benjamin Kuciński , mój Trener (który nie wiem jakim cudem, nadal we mnie wierzy) pięknie mi wyłożył. Z resztą rozmowa o Diablaku miała miejsce dopiero ponad trzy tygodnie po starcie. Dostałam sporo czasu na przechorowanie, przemyślenie, przebolenie…to była mądrość trenerska na najwyższym poziomie. Do tego jeszcze nawiążę, natomiast wróćmy do mojej jazdy. Jest źle od samego początku. Mam wrażenie jakbym dopiero co wsiadła na rower szosowy. Nic nie gra. Bolą mnie plecy. Potwornie. Co chwila łapie mnie jakiś dziwny skurcz prawej nogi. ,,Co jest ku..wa grane?!” Krzyczę na głos. Nie mogłam uwierzyć w to co się ze mną dzieje. Tyle miesięcy harówy, wyrzeczeń…żeby teraz, właśnie teraz mój własny organizm tak mnie zdradzał?! Do tego zaczyna obcierać mnie strój startowy, temperatura (tradycyjnie – dzień startu – najgorętszy dzień do tej pory w roku) szybuje w górę. Nie tak miało być. Owszem, spodziewałam się kryzysów, usterek, zwątpień, byłam przygotowana na to wszystko…ale nie na samym początku!

 Read more

Niepamięć, czyli Zamieć 2019

Mimo, że uwielbiam Zamieć ( dla nie wiedzących o co chodzi, to 24h ultramaraton zimowy polegający na zrobieniu jak największej liczby 14 km pętli Szczyrk-Skrzyczne –Szczyrk), to jeszcze w piątek wieczorem, czyli dzień przed miałam potężne wątpliwości czy na nią jechać. Parę ostatnich miesięcy dało mi ostro w kość, a sam styczeń wycisnął ze mnie wszystkie siły. Fizycznie i psychicznie czułam się wyjechana do zera. I tak siedziałam wieczorem w bezruchu, gapiłam się w ścianę i zastanawiałam czy jechanie na zimowe ultra w tym stanie ma jakikolwiek sens. Zamieć jest jednak dla mnie wyjątkowa, potrzebowałam jej bardziej niż odpoczynku, bardziej od leżenia na kanapie, zapragnęłam zatracić się w totalnej beskidzkiej zimie, zagubić się w śniegach i wichurach. Pragnęłam tego bardziej niż czegokolwiek innego…dostałam wszystko, czego oczekiwałam. Ale po kolei…

Po piątkowym wieczornym pakowaniu ( w końcu się zebrałam) i przefarbowaniu włosów na granatową czerń ( bo tak) nastała sobota rano. Dojazd do Szczyrku poszedł bezproblemowo i grubo przed 9 byłam już w bazie zawodów. Dzięki temu miałam okazję zająć strategicznie bardzo korzystne miejsce – tuż przy grzejniku i potężnym gazowym palniku. W moim ,,kąciku” nie wiało, miałam miejsce na swoje rzeczy, było ciepło i przytulnie… za ciepło i przytulnie. Żeby nie kusiło mnie aż tak bardzo siedzenie ,,przy kominku” zamiast fotela ( serio, można było sobie wybrać fotel) wybrałam zwykłe rozkładane krzesełko. W bazie ( która w tym roku znajdowała się za sceną amfiteatru w Szczyrku, tuż przy skoczni) co raz więcej ludzi. Gwarno, wesoło, świetny klimat. Uwielbiam to. Trochę znajomych twarzy, zawieranie nowych znajomości, słuchanie opowieści pod tytułem ,,dlaczego tu jestem”. Naprzeciwko mnie siedziało małżeństwo, w którym mąż zawsze zapisuje żonę na hardcory…po lekkim znieczuleniu jej Martini. Przy drugiej butelce – ,,Kochanie, zapisać Cię na Zamieć?” ,,Zapisuj, zapisuj”…a ona potem na trzeźwo czyta ….na co została zapisana. Została tak ,,wrobiona” parę razy, między innymi na swój debiut maratoński w Dębnie. Świetni są.
 Read more

WIELKI BŁĘKIT

Z całą pewnością mogę napisać, że byłam przygotowana na ten maraton. To miała być moja ,,Ostateczna rozgrywka” z Silesią, którą biegam od zawsze ( czyli od 2013 roku) i która co roku w mniejszym, a częściej w większym stopniu, daje mi popalić. Na dziesiątą edycję PKO Silesia Marathon, przypadał też mój dziesiąty start na Królewskim dystansie. Wszystko to układało się przypadkiem/nie przypadkiem w bardzo zgrabną całość. Nie złamać czwórki z obecną formą i z takim jubileuszem w tle…byłoby po prostu wstyd…ale to Silesia, to Gwiazda Śmierci wśród krajowych maratonów i 7 października 2018 roku, stoczyłam z nią bój na śmierć i życie. Ale po kolei.

Tydzień przed Silesią Benjamin Kuciński, mój trener, oświadczył mi, że przy obecnych wynikach z treningów i obecnej formie, mogę zapomnieć o łamaniu czwórki. Mam lecieć na łamanie 3.50. Bardzo mnie to ,,podniosło” i cały tydzień jak mantrę powtarzałam sobie, stać mnie na 3.50, stać mnie na 3.50 …choć cały czas gdzieś z tyłu głowy mały ludzik krzyczał ,, Ale to Silesia!, Silesia ma gdzieś czy jesteś przygotowana i na jaki czas. I tak będzie chciała cię zmiażdżyć!!!”. Dobra, dobra, w tym roku się nie dam i już. Dodawałam sobie otuchy. Stać mnie na 3.50, stać mnie na 3.50…

 Read more

DIABLAK 2018 CZYLI „TYLKO BLACK AND WHITE”

Od trzeciej edycji Diablak Beskid Extreme Triathlon minął tydzień. Tydzień bez treningów. Tydzień zawieszenia i pustki, którą zakłócały wątpliwości, żal, radość, odbieranie zasłużonych/niezasłużonych gratulacji, liczne (choć nie tak liczne jak myślałam) dietetyczne przestępstwa…wielki kocioł sprzeczności i niepokoju, który sprowadzał się do jednego, jedynego pytania – ,,Czy pojęłam właściwą decyzję o zejściu z trasy”?

Zacznijmy jednak od początku. Nie będę opisywać mojej przygody z ubiegłorocznym Diablakiem i tego dlaczego z nim walczę. Mam wrażenie, że zaczyna to trochę przypominać walkę dobra ze złem i rozrasta się do wielotomowej sagi…Władca Pierścieni miał trzy tomy, więc jest dla mnie może jeszcze jakaś nadzieja 😉 Skupmy się na ,,tu i teraz” sprzed tygodnia. O 15:00 w piątek zjawia się pod moim domem Marcin Brol. W tym roku Marcin był moim supportem biegowym, transportem, logistykiem…Marcinie, przeogromnie Ci dziękuję za cały trud i czas, który mi poświęciłeś…i za  wypożyczenie roweru…na parę miesięcy. Mimo korków sprawnie docieramy do Żywca, gdzie w hali MOSIRu odbywała się odprawa. Poczułam się ,,u siebie”. Wszędzie znajome lub mniej znajome twarze, wszyscy się pozdrawiają, witają, opowiadają coś o sobie. Czuć niesamowitą energię. W tych wszystkich ludziach widać skumulowaną energię i siłę po wielu miesiącach ciężkiej pracy i wyrzeczeń. To się po prostu czuje. Te niecałe pięćdziesiąt osób mogłoby dać początek Supernowej.

 Zaczyna się odprawa. Jak zwykle Daniel Wójcik – główny odpowiedzialny za ten horror, wprowadza nas w klimat, na zmianę dodaje otuchy i gnębi. ,,Trochę zmieniliśmy wam trasę biegową – dodaliśmy jedną górkę w drodze do Korbielowa” (brzmi bardzo niewinnie, prawda?), trasa rowerowa też jest nieco inna (tak, tak, podjazd w Trzebini wygląda tak niepozornie przy trzech wcześniejszych podjazdach). I to jest najpiękniejsze w Diablaku…możesz być pewny, że nie będzie łatwo, nie będzie żadnej litości. Albo jesteś wart aby dotrzeć do końca, albo nie. Nie ma odcieni szarości. Wszystkie najważniejsze informacje wyłożone, strefy spakowane, makaron zjedzony, tracki na trasę rowerową i biegową ściągnięte (tak, to tylko ja to robię na ostatnią chwilę ). Wskakuję na oklejony rower i jadę do Ośrodka Żeglarskiego Politechniki Krakowskiej. To miejsce mojego noclegu, meta odcinka wodnego i T1. Wrzucam rzeczy do swojego pokoju i prowadzę rower do strefy. Tam ostatecznie Biała Strzała zostaje ,,odjanuszowana” (dzięki Witek) . Godzina 21:00. Biorę sobie kolację i idę ją zjeść nad brzeg Jeziora Żywieckiego. Jest po zachodzie słońca, tafla wody spokojna. Piękna chwila. Wspominam te wszystkie miesiące, wątpliwości, załamki, chwile triumfu, parcie do przodu …i czuję się gotowa. Pracowałam ciężko i jestem gotowa, żeby tu być. Posyłam buziaka wodom jeziora, w pokoju układam sobie wszystko na rano (de facto środek nocy), nastawiam dwa budziki i padam spać przed 22:00.

Otwieram oczy, jest ciemna noc. Budzik nie dzwonił ?! Przerażona chwytam za komórkę – 2.30. Obudziłam się sama. Nie do wiary, ale czuję się wyspana. Zrywam się z łóżka, naciągam na siebie piankę do pasa (dzięki Tomasz Ploch – tak, tak, pianka też pożyczona…z funduszami u mnie słabo, ale za to mam znajomości 😉 Czuję jak adrenalina zaczyna buzować mi w żyłach. Ahhhhh…Kocham ten stan! To już! To już za chwilę. Wychodzę w ciemność w wojowniczym nastroju. W T1 dopakowuję telefon, sprawdzam powietrze w oponach, i wędruję do autokaru, który ma nas zawieść na miejsce startu. Dosiada się do mnie Kasia Gniot (jedna z trzech pozostałych zawodniczek, które odważyły się na start w Diablaku). Poznałyśmy się już w piątek na odprawie, rozmawiamy sobie po drodze, jak wyglądały nasze przygotowania, próbujemy, z marnym skutkiem, wbić w siebie choć odrobinę śniadania. Okazuje się, że Kasia godzi treningi i starty z byciem mamą …trójki dzieci (!). Dla mnie takie osoby to prawdziwi współcześni bohaterowie. Podziwiam, szanuję i ogromnie kibicuję. Jazda autokarem trochę się dłuży. Kasia zerka na mnie zdziwiona…,,To tyle będziemy płynąć”? Uspokajam, że wodą, ten odcinek jest dużo krótszy. Docieramy na miejsce. Zaczyna się robić jasno. Na brzegu poznaję Dorotę, życzymy sobie powodzenia i obiecujemy wszystkie w komplecie dotrzeć na szczyt Babiej Góry. Kolejna rzecz, która tak urzekła mnie na Diablaku. Wszyscy, zgromadzeni na brzegu, wszyscy zawodnicy są sobie życzliwi. Czuć szacunek. Wszyscy walczą z dystansem, podjazdami, górami, zmęczeniem, własnymi słabościami i demonami…To piękne i niespotykane zjawisko na zawodach sportowych we współczesnym świecie, jakbyśmy stali po jednej stronie frontu.

 Read more

ŚWIETLIKOWY MEDAL

Drodzy biegacze i walkerzy, mali i więksi, starsi i młodsi.  Już 23 czerwca takie oto modele dołączą do Waszej kolekcji, a może ktoś wybiega sobie swój pierwszy?
Dajcie znać jak Wam się podoba i kto biegnie razem z nami?
Prosimy o udostępnienie. 
➡️Zapisy i szczegóły na stronie: http://www.mkteamevents.pl/swietliki/