Przez chwilę zastanawiałam się, czy pisać relację z Silesii 2019. Może zostawić sobie to wszystko w głowie. Ten maraton był bardzo ,,mój”. Nikt i nic nie odciągało mojej uwagi. Wszystko poszło tak dobrze i tak bardzo panowałam nad sytuacją, że….hmmm…co by tu napisać. Zmieniłam jednak zdanie. Ucząc się z Milenką do sprawdzianu z historii, przerabiałyśmy epoki w historii człowieka. Tknęło mnie, że to w sumie taka moja historia biegowo/triathlonowego rozwoju i połączę ją z relacją z Silesii.
Najpierw była epoka kamienia łupanego. Tak, to ja – prehistoryczny Mariolopitek biegający z dzidą i procą, po polach i lasach Zachodniego Pomorza, polujący na mamuty. Znak rozpoznawczy – trampki, rozciągnięte spodnie od dresu i bluza, choć w zimę zdarzało mi się biegać w swetrze. Takim w renifery. Serio. Biegałam około pół godziny, ale za to codziennie, wzbudzając co najmniej zdziwienie otoczenia.
Po epoce prehistorii biegania, nadeszła epoka brązu. No proszę Państwa, adidasy wkraczają na scenę. Są też bawełniane spodenki i koszulka, czasem długie skarpety ( bo tak biegali w amerykańskich filmach). W epoce brązu miałam incydent trenowania na 400 metrów na UWM, w tą epokę wrzucam też moją przerwę i powrót do biegania ( ciemne czasy średniowiecza i odrodzenie). W Renesansie biegam maratony ( choć czwórki nawet dotknąć nie mogę), latam ultra i to z sukcesami ( 3 x Mistrzostwo Polski Lekarzy Weterynarii w Ultramaratonie, dobre ,,występy” na Zamieci 2018 i 2019), wciąga mnie triathlon…choć tam ,,januszuję” na całego. Pod koniec epoki brązu trafiam pod skrzydła Benjamina Kucińskiego ( 20 listopad 2017). Zaczynam trenować ,,na serio”. Cel główny – ukończenie w limicie Diablak Beskid Extreme Trithlon ( jak się baba na coś uprze…). Cóż, do tej pory się nie udało, więc Trener musi się ze mną męczyć i użerać dalej. Przez te dwa lata dokonała się prawdziwa przemiana i naprawdę bardzo ciężko na to pracowałam. Największym ukoronowaniem tej epoki było złamanie czwórki na Silesii w 2018.
W końcu nadchodzi Epoka Żelaza. Epokę Żelaza rozpoczyna zdobycie tytułu Ironmana 8go września 2019 roku w Malborku. Wszystko tam zagrało, wszystko ,,pykło”. Pokonałam pełen dystans z dużym spokojem, z zapasem sił i pewnością siebie tak dużą, że decyduję o ataku na życiówkę na Silesi 2019 miesiąc po. Daję sobie tydzień odpoczynku i już siedem dni później wznawiam treningi.
Nie szło tak zupełnie gładko. Musiałam trochę powalczyć z porannym wstawaniem i napadami wilczego głodu ( to było trochę tak, jakby organizm domagał się odpoczynku i nagrody za zrobionego dopiero co Ironmana). Oto przykładowe dialogi wewnętrzne : Co ty kurde kobieto, zwariowałaś? 5.30 rano, ciemno, zimno, a ty ciągniesz na bieganie? Pogięło cię? Jak to ciasta ,,nie”?! Zasłużone to ciasto. Był Ironman? Był? To dlaczego ciasto ,,nie”. No bez jaj, że chipsy też ,,nie”. Zapomnij, jest szósta, sama sobie idź pobiegać…..o tak, wrzesień był miesiącem walki z lenistwem i obżarstwem. Na szczęcie Trener wyczuł sytuacje ( i inwigilował STRAVę). Strzelił z bata z raz, czy dwa i sprowadził na właściwą drogę.
Mamy piątek, dwa dni przed Silesią. Jadę odebrać pakiet. Zwykle robię to dzień przed ( taka moja mała maratońska tradycja ), ale tym razem postanawiam maksymalnie oszczędzać nogi w sobotę. Odbiór pakietu startowego to dla mnie zawsze jak odpakowywanie prezentu gwiazdkowego. Uwielbiam ten moment. W biurze zawodów same znajome twarze (,,Saraty” – czyli Bernadetta i Tomasz, Łukasz i Barbara z młodszym pokoleniem, drugi Łukasz…no pełno całej biegowej katowickiej (czytaj Katowice i okolice) rodziny. Atmosfera prawdziwie świąteczna. Coś wspaniałego.
Z żalem opuszczam stadion i w trakcie powrotu coś kieruje moje kroki do namiotu z koszulkami biegowymi na małym (ale największym jak do tej pory przed Silesią) Expo. Koszulka z białym wyjącym wilkiem oczarowuje mnie tak, że praktycznie bez zastanowienia ją biorę i od razu decyduję, że będę w niej biec ( tu też łamię moją koronną zasadę ,,nic nowego na maraton”).
Sobota – praca, zakupy, życie – mija szybko. Nadchodzi wieczór – ostateczne przygotowanie stroju startowego, foteczka na bloga i o 21ej byłam w łóżku. Nie denerwuję się. Nerwy były w prehistorycznych epokach. Teraz jest Epoka Żelaza. Wiem, że jestem przygotowana, wiem, że przedstartowe nerwy, to mój największy wróg. Wiem, że walczę jutro o PB na maratonie na Silesi i jeśli zachowam się tak, jak w Malborku nic mnie nie powstrzyma. Zasypiam spokojna.
5.50 budzę się sama 10 min przed budzikiem. Jeny, jaki ten spokój jest cudowny. Ubieram się, pije kawę, jem bułę z miodem, równocześnie karmiąc cały domowy zwierzyniec ( sztuk trzy – szczurek Czarek, świnka morska – Świniak, waran stepowy – Sidney). Po siódmej wychodzę z domu i wędruję sobie z muzyką na uszach na Rynek ( głośno i kiepsko śpiewając). Na numer startowy przejażdżki dziś są za free, więc nie przejmuję się biletem. Nie mam też problemu z rozpoznaniem w który tramwaj wsiadać. Maratończycy przed maratonem…cóż, to bardzo charakterystyczna grupa. Upychamy się w ten tramwaj jak sardynki. Ścisk sprzyja integracji. Rozmawiamy sobie, o startach, planach na dzisiejszy bieg…świetna atmosfera. Wysiadamy i całą wielką grupą kierujemy się na stadion. Machamy do maratończyków w samochodach. Kurcze, dla samej tej otoczki ,,przed” warto choć raz w życiu spróbować się z Królewskim Dystansem. Docieram na miejsce. Z dużym zapasem czasu. Wystarcza by pozdrawiać znajomych, oklaskiwać startujących 20 min wcześniej na trasie 50 km, podbiec na start z Basią Olschimkę-Marmurowicz (która zapowiedziała, że biegnie na luzie i zrobiła życiówkę i to o pół godziny lepszą niż moja. Basia, jak dorosnę chcę być taka jak Ty 😉 i ustawić się w swojej strefie startowej. Rozglądam się dookoła. Wszyscy uśmiechają się do siebie. Oj tak, to piękna chwila. Odliczanie i START!
Jestem bardzo skupiona. Od początku czuję pełną kontrolę nad sytuacją. Biegnę sobie z muzyka na uszach, ale puszczoną na tyle cicho, żebym miała kontakt z otoczeniem. Jeszcze w Parku Śląskim ( początek trasy) dobiega do mnie Marcin Mikoś – Diablakowy kolega. Uczestników Diablak Extreme Triathlon jest tak niewielu, ze nasza ekipa jest jak rodzina. Znamy się, lubimy, mamy cały czas ze sobą kontakt ( zobacz Daniel Wójcik co stworzyłeś). Marcin Mikoś Diablakiem jest BARDZO. W tegorocznej edycji 2019 nie tylko ukończył ze świetnym czasem pełen dystans z metą na Babiej Górze, ale następnego dnia poleciał jeszcze połówkę zdobywając ( i zbiegając ze szczytu ) Skrzyczne. Taki sobie postawił Challenge na 40ste urodziny Człowiek z Tytanu. Rozmawiamy sobie chwilę o planach i śmiejemy się, że diablakowe buffy (oboje w nich starowaliśmy) zobowiązują nas do godnego wyniku. Dobra, on poleciał sobie swoim tempem, ja, choć kusiło pilnowałam swojego.
Wybiegamy z Parku. Ubrana jestem idealnie. Nie jest mi ani zimno ani gorąco. Mijam Piotra Bańczyka, który z dwójką synów kibicował gorąco od samego początku biegu. Mięśnie aż się rwą do biegu i muszę się bardzo mocno hamować. Pierwszy punkt z wodą, Dolina ( dzięki za kibicowanie Beata Prejs), drugi punkt z wodą, Nikiszowiec (mieszkańcy kibicują jak zwykle przewspaniale) ….nie jestem zmęczona w ogóle. Przebiegamy nad autostradą i z tego miejsca roztacza się wspaniały widok, a potem jest długi zbieg. Często robię tutaj treningi szosowe na Panterze i uwielbiam to miejsce. Robię ten zbieg dużo szybciej niż powinnam. Czuje ostrzegawcze kujnięcie po zewnętrznej stronie lewego kolana. Tego samego kolana, które zmusiło mnie do marszu na odcinku biegowym w Malborku. Cholera jasna Mariola! Miał spokój być! A tu ładny widoczek i ty szalejesz. O nie, nie nie. Mam nad tym kontrolę. Wmówiłam sobie. Po prostu zwolnij. Zwalniam. Przestaje boleć. Pilnuję picia, jem żel co 10 km. Od momentu zbiegu biegnę kalkując non stop. Na tyle wolno, żeby kolano wytrzymało, na tyle szybko, żeby życiówkę zrobić. Aż mi się śmiać chce, bo można z któregoś zdjęcia z drugiej połowy dystansu zrobić mema i dokleić obłoczek ze skomplikowanymi obliczeniami matematycznymi. Jeśli jestem w tym czasie tu i tu, to jakim tempem muszę biec, żeby było poniżej 3.59,54….echhhh….matematyczka ze mnie żadna, ale stary biegowy wyga już trochę tak. Udało się to zrobić. Choć na podbiegu w Siemianowicach zabolało mocniej. Organizm próbował oszukać mnie, chcąc dać tym ścięgnom chwilę wytchnienia i na chwilę przegrałam tam, nagle poddając się jakiemuś cholernemu przymusowi, żeby związać mocniej buta. No niech ktoś mi to wytłumaczy. 4 km do mety, wszystko idzie super, sznurowadła trzymają, a ta staje i je poprawia….Ja pitole.
Na podbiegu znów Piotr z synami i z puszczoną muzyką – chłopaki, jesteście nie do zdarcia. W tym miejscu kibicuje i robi zdjęcia Kasia Klimasz, moja Nightrunersowa podopieczna ( okazało się, że też kibicowała od początku). Na tym podbiegu dopingowały biegaczy Beti Ogon ze swoją mamą. Bardzo fajny punkt kibicowania obrały sobie też Agnieszka Pawera i Joanna Szabel – stały i kibicowały zarówno maratończykom i jak i półmaratończykom, kawałek po połączeniu ze sobą tras obu dystansów. Spryciary. Wydawało się, że środowisko biegaczy podzieliło się na tych startujących w Silesi i tych na niej aktywnie lub on line kibicujących. Na trasie kibicowała też Klaudia Witor i Tomasz Daniłowski, Agnieszka Dudek (ona też dzielnie pracowała równocześnie jako wolontariusz)…a z resztą na bank nie wymieniałam wszystkich kibicujących. Bardzo Wam wszystkim dziękuję. Bo to ogromnie dużo znaczy.
Wbiegam do Parku Śląskiego. Zła na siebie za to sznurowadło mocno podkręciłam tempo. Już dla mnie nie ma znaczenia, czy będzie mnie boleć to kolano, czy nie. Wilk na koszulce zwietrzył Metę. Lecę nakręcona. W pewnym momencie zagaduje do mnie dziewczyna, biegnąca obok ,,Ja nie wiem jak to zrobisz, ale musisz być przede mną. Całą trasę jesteś moją motywacją. Od początku biegnę za tobą”. Ha ha. ,,Da się zrobić”. Krzyczę do niej. ,,Ale powalcz trochę ze mną” rzucam do tyłu jeszcze bardziej przyspieszając. W samym Parku w ogóle ludzie zrobili się tacy bardziej rozmowni. Mijam gościa w trisuitcie. ,,O! Triathlonistka” . Skąd on wie, myślę sobie, zostawiając gościa z tyłu. No tak! Przecież lecę w moim daszku. Zerkam na zegarek. Wiązanie buta lekko uszczupliło mój ,,zapas”, ale jest dobrze.
Prawie koniec. Biegniemy lekkim podbiegiem. Zaraz, za chwilę Meta. Meta Silesii.
Wbiegamy w tunel, panuje tu lekki półmrok, podświetlany czerwonymi światłami. Wszyscy krzyczą. Biegniemy do jasnej, niebieskiej poświaty. To nie maratońskie urojenia. W okolicach 13ej zza chmur wyszło Słońce oświetlając mocno stadion. Niebieski kolor był oszałamiający i wręcz świecił własnym światłem. Kontrastował mocno z zieloną trawą . Te kolory były tak intensywne jak intensywne są uczucia na maratonie.
Wbiegam na bieżnie. Piąty bieg i dzidaaaaaaa!!!
Wiem, że niektórzy specjalnie wydłużają sobie ten moment. Biegną triumfalnie, kręcą sobie film z finiszu i mety….ale nie ja. Ja po prostu muszę tam gnać. Ja tam nikogo nie widzę (oprócz wymijanych postaci), nie słyszę kibiców. Jest bajkowo niebieski stadion, bieżnia, czerwona meta i ja.
Jaki to cudowny moment gnać na pełnej kicie do mety po wyjściu z ostatniego wirażu na Silesii, zwłaszcza, że wiesz, że po raz kolejny czwórka złamana i będzie życiówka, prawie równo miesiąc po okuciu się w żelazo w Malborku. Czuję mrowienie i oszołomienie, kiedy to piszę jeszcze pięć dni później. Wbiegam z rękami w górze…szczęśliwa tak bardzo, jak to tylko możliwe.
Nie da się tego szczęścia opisać. Mam szczerą nadzieję, że wśród moich czytelników są ludzie, którzy przeżyli to co ja, czuli to co ja….bo to piękne, czyste i wspaniałe tak bardzo, że słów do ubrania tego w zdania mi brak.
Idę sobie bieżnią upita tym szczęściem. Na szyi wolontariusz wiesza mi medal. Wyjmuję komórkę, patrzę, a tam nieodebrane połączenie od siostry. Okazało się, że Rudki kibicowały od 9ej rano on line. Dostaję też wiadomość od Emili Wroneckiej – ,,Zadzwoń jak to odczytasz”. Jest też sms od Marcina Brola ,,Gratulacje!” , napisany w tej samej sekundzie, co przekroczyłam metę. Okazało się, że na Stadionie miałam swoich kibiców, którzy nawet siedzieli niedaleko siebie, o sobie nie wiedząc. Emila i Darek, a kawałek dalej Marcin i Ewa. Próbuję ogarnąć te wszystkie gratulacje, a na bieżni kawałek dalej Ewelina Puchała i Ania Gemza – dwie Panie Zając, które prowadziły połówkowiczów na dwie godziny. Jest też Mariusz Nastuła. Cieszymy się wszyscy, robimy zdjęcia…aż się nie chce tego stadionu opuszczać. Piszę do Trenera. ,,Jest życiówka !”. ,,Wiem, śledziłem” ,,Początek za mocno, końcówka za słabo, maraton na wiosnę do poprawki” 😀
Trenerze, jeszcze raz ogromnie Ci dziękuję za wszystko! Następny maraton poniżej 3.50!!!
Z żalem opuszczam stadion…odwracam się i jeszcze raz patrzę na bieżnię, na wszystkich tych ludzi, którzy właśnie kończą swój bieg….wiem co czują, wiem co przeżywają. Panuje jedna zbiorowa jaźń i jedno wielkie zbiorowe uczucie – szczęście.
Jesienią Szczęście na Śląsku ma kolor niebieski.
Cudowny był dla mnie ten ,,koniec sezonu”. Dlaczego cudzysłów? Bo to dla mnie początek nowej epoki. Co Epoka Żelaza ze sobą jeszcze przyniesie? Cóż….plany są. I są odważne. Ale odwagi i uporu nie można mi chyba odmówić. No i w końcu ja też nie odmawiam sobie ciasta. Zasłużone 😀
Mariola Powroźna