Świadectwa rozdane, ostatni dzwonek…Wakacje, wakacje!!! Cieszą się dzieci wybiegając ze szkoły. Wakacje…jeee…super…powtarza sobie smutno pod nosem rodzic maratończyk. Bo oto nadchodzi dla trenujących regularnie rodziców ciężki okres. Teoretycznie powinno być łatwiej. Rano więcej czasu, bo nie trzeba wyprawiać latorośli do szkoły, nie trzeba odbierać, odpada wieczorne siedzenie przy lekcjach, wywiadówki…Niestety, przynajmniej u mnie, większość mojej regularności potężnie sypie się w okresie wakacyjnym i tylko siłą woli potrafię utrzymać w ryzach plan treningowy.
W ciągu roku szkolnego wszystko musi być poukładane pod plan lekcji i plan pracy. Dość łatwo jest mi wtedy zaplanować – tu masz godzinę na trening, tu masz dwie, tu się nie wyrobisz, biegasz wieczorem…itp. I mimo, że czasami wyskakują jakieś ,,zonki”, to jakoś wszystko trzyma się kupy, można to sobie tak ułożyć, że doba ma 36 a 24 godziny. Kosztuje to oczywiście dużo wysiłku, ale to wymuszone uporządkowanie bardzo dyscyplinuje. A tu nagle wyskakują wakacje. Ma się dużo czasu rano, wcześnie jest jasno, można nawet na 6 rano ustrzelić solidny trening i nie spieszyć się do domu, żeby zdążyć odprowadzić dziecko do szkoły, o zrobieniu i wmuszeniu śniadania i spakowaniu plecaka nie wspominając…tymczasem, człowiek…śpi. Mam ten problem w wakacje. Jeśli nie muszę…nie mogę się podnieść z łóżka! Próbuję wszystkich sposobów – czeka koło łóżka przygotowane ubranie biegowe i buty, ułożone na krześle zapraszająco, wystawiam sobie rower pod drzwi z powieszonym kaskiem, napełnionym bidonem …i takim tyci tyci maleńkim batonikiem do włożenia do tylnej kieszeni koszulki rowerowej ( to potężna zachęta, o raczej staram się prowadzić ,,życie bez cukru”)…i nic. Owszem budzi mnie budzik, i potem następny i następny…i wstaję tylko kiedy już absolutnie muszę, trening przerzucając na wieczór…przez co często tracę, bo mogę wtedy już zrobić tylko jedną jednostkę…a w roku szkolnym często rano był bieg, albo rower, a wieczorem basen, albo inna kombinacja norweska.
Może jakiś potężny naukowy umysł podejmie się wyjaśnienia, dlaczego łatwiej jest wstać i rano biegać prawie po ciemku przy zacinającym śniegu z deszczem…To przecież nie ma najmniejszego sensu. Kiedy już w końcu nadchodzi wieczór i mięśnie drżą z niecierpliwości …czeka na nas dziecko. Dziecko stęsknione i wynudzone po całym dniu rodzica w pracy. Dziecko , które chce i musi spędzić z nim trochę czasu , dodatkowo fajnie, jeśli na sportowo.
Na tym polu na szczęście udało mi się wypracować całkiem niezły kompromis. W wakacje praktycznie codziennie funkcjonuje jednostka treningowa pod tytułem ,,rower-bieg” , czyli Milenka na rowerze, a ja obok biegiem. Początki tej dyscypliny nie były łatwe – trzeba było czekać, zatrzymywać się, albo wręcz przeciwnie, sprintem dobiegać, kiedy potomek zbliżał się beztrosko do skrzyżowania, krzyczeć ,,w prawo”!, ,,w to drugie w prawo”!!! Trud i zaciskanie zębów opłaciły się, bo teraz mam partnera treningowego, o jakim mogłabym tylko marzyć, wiozącego mi wodę, pilnującego tempa, znającego moje trasy, małego człowieka, który z przyjemnością spędzam w ten sposób czas.
Okres wakacji, to również czas urlopów. Słowo egzotycznie brzmiące dla kogoś prowadzącego własną działalność gospodarczą. Kiedy mimo wszystko udaje się wreszcie wyszarpać jakiś krótki ,,wolny czas” i związany z nim wyjazd, trening też może ucierpieć i trzeba się nieźle napocić, dobrze rozłożyć logistykę, żeby móc choć na chwilę pobiegać lub popływać w innych okolicznościach przyrody niż za zwyczaj. W tym roku na wakacyjnym wyjeździe w słowackie góry opracowałam całkiem dobry patent. Otóż nie było żadnych ,,negocjacji” – po prostu szłam wieczorem albo rano ( tak, parę razy się udało) pobiegać i koniec. Tak byłam zaskoczona swoją determinacją , że nie miałam kiedy zorientować się, że po całym dniu łażenia z plecakami i dzieckiem po szlakach…jestem zmęczona.
Tak się cieszyłam, że mogę szczególnie urokliwą ścieżkę, którą parę godzin wcześniej wlokłam się noga za nogą, przebiec teraz lekko, bez obciążenia, bez marudzenia. Dotrzeć, do miejsc, które szczególnie mnie zachwyciły, tym razem biegowo( z elementami wspinaczki), by się jeszcze raz nimi zachwycić. Da się to zrobić, nie czyniąc nikomu przykrości. Myślę, że każdy zasługuje na taki moment ciszy, wytchnienia i nomen omen biegowej ucieczki. To wspaniała odskocznia. Dodatkowo, nie ma lepszej formy zwiedzenia okolicy niż w formie biegowej. Można na przykład odkryć gotową do użycia szubienicę na tyłach jakiejś małej słowackiej wioseczki ( do tej pory łudzę się, że to po prostu jakiś ponury żart), albo wyleczyć się z lęku wysokości, wbiegając w miejsca, gdzie wcześniej strach było wejść. Można spróbować obiec nieznane jezioro a potem drobić kroki po torach kolejowych metalowym mostem przy pionowej skalnej ścianie, bo to jedyna droga…i odkryć po drugiej stronie ,,normalny” sklep spożywczy i wracając na pole namiotowe przynieść takie rarytasy jak bułki i mleko na śniadanie.
Można popływać w jeziorze, w wodzie o temperaturze górskiego strumienia, obiecując sobie, że na następną wyprawę zabieram piankę, przy każdym zamachu ramionami, można biegać bez bidonu popijając wodę z górskich strumyków…To niesamowite, jak silnym psychicznie i fizycznie powraca się z takiej wyprawy. Nie dość, że były ,,wakacje”, to jeszcze udało się potrenować. A jaka jest satysfakcja przy oglądaniu wykresów wysokości z takich biegowych eskapad… Oczywiście, potraktujcie ten tekst z przymrużeniem oka. Uwielbiam wakacje, wspólne rodzinne wyjazdy ( tym bardziej, że nie siedzimy przy hotelowym basenie), ale przysięgam, że dużo łatwiej jest przygotować się do wiosennego maratonu niż do jesiennego. Przy odrobinie determinacji, małych ustępstwach i wyćwiczeniu talentów negocjacyjnych wszystko się da zrobić, wszystko pogodzić…choć, nie wiem dlaczego, człowiek tak jakoś niecierpliwie wypatruje września ….i pierwszego dzwonka.
Diablak Beskid Extreme Triatlon 2017 – W objęciach Barloga
Jest po trzeciej w nocy. Jadę autokarem i próbuję dostrzec za oknem coś więcej niż ciemność pochmurnej nocy. Razem z innymi zawodnikami przysłuchuję się odprawie, którą serwuje nam Daniel Wójcik przez mikrofon, niczym kierownik wycieczki….
Dowiadujemy się, że trasa wodna nie będzie w tym roku oznaczona bojami. Mamy się trzymać lewej strony i płynąć za jedną z ubezpieczających nas motorówek Beskidzkiego WOPR. Dostaliśmy też ostrzeżenie o wietrze i fali na jeziorze …no to super, pomyślałam sobie, naprawdę, nie ma jak dobre wiadomości z rana…Dojechaliśmy. Wysiadamy z autokaru. Każdy trzyma maleńki worek ze swoim numerem z napisem start (na odprawie w pakiecie startowym zawodnicy dostali worki na przepaki w różnych strefach, a że nie było jednego miejsca – tradycyjnej strefy zmian, gdzie leży wszystko, tylko było ich parę w pary miejscach i trzeba było sobie to logistycznie dobrze rozłożyć i się nie pomylić. Mnie, pakowanie worów zajęło dobrą godzinę). Do worka Start wrzucało się klapki i coś, co tam się miało no sobie i oddawało się do ,,różowej skody” jednego z wolontariuszy…która na szczęście okazała się bordowa 😉
W ręce trzymam okularki i czepek, zapinam do końca piankę…i czuję się w niej jak w zbroi. Niebo zaczyna nieśmiało się rozjaśniać, ale o malowniczym świcie i romantycznej mgiełce schodzącej z jeziora (jak na pierwszej edycji) można zapomnieć…ehhh, a myślałam, że to będzie zapewnione ,,w pakiecie”. Na osłodę pojawiła się egzotycznie wyglądająca para – dziewczyna i chłopak w góralskich strojach ze skrzypcami i dudami. Mieli nam przygrywać przy wchodzeniu do wody. Jeszcze raz otrzymujemy krótką odprawę i dwójkami schodzimy do jeziora. Przy samej zaporze na Jeziorze czeka już na nas osobowy stateczek, do którego trzeba dopłynąć ok. 200 metrów. Ma nam dać syreną sygnał do startu. Podoba mi się taki początek. Godny Diablaka.
Wchodzę do wody koloru ołowiu…która okazuje się zadziwiająco ciepła. Wiatr wzmaga się, a deszcz dosłownie wisi w powietrzu. Jestem pełna podziwu dla tej dwójki muzyków, która mimo takich warunków dzielnie nam przygrywa z brzegu. Zanurzam się w ciemnych wodach Jeziora Żywieckiego. Czy będą mi przyjazne? Myślę sobie płynąc powoli do burty statku. Przez chwilę wszystko wydaje mi się taki surrealistyczne – 4 rano, płynięcie do statku, mroczna aura…poczułam się trochę jak jakaś tajna agentka, na misji, w drużynie komando foki, czy jak im tam…Przyjemnie myśl ta połechtała moje ego
Tak się uśmiechałam do tych myśli, że omal nie przegapiłam startu. Spodziewałam się potężnej syreny, a statek wydobył z siebie cichy gwizd. Zawodnicy koło mnie też wydali się zaskoczeni – ,,To już”? zapytał mnie zawodnik obok. ,,Chyba tak” odparłam niepewnie, ale że reszta ruszyła już potężnie młócąc ramionami wodę, nie mieliśmy wątpliwości.
W jednej chwili ekscytacja sięgnęła zenitu. To zadziwiające co adrenalina potrafi wyprawiać z organizmem. Człowiek nagle czuje się niepokonany. Dobra, wiem że to dopiero pierwsze metry, ale cieszyłam się jak mała foczka, płynąc kraulem tak, że prawie nadążałam za resztą triathlonistów. Szybko jednak otrzeźwiałam i w głowie zaczęły mi huczeć słowa Pani Agaty, która jak przypominam, stała się niechcący moją pływacką mentorką, ,,Na długim dystansie pływackim nie możesz zmęczyć się na początku. Płyń spokojnie, swoim tempem, nie przejmuj się tymi z przodu, trzymaj rytm, długie ruchy, ramiona do przodu i pilnuj pracy nóg”. No dobrze, dobrze. Płyń spokojnie, trzymaj rytm, licz sobie do trzech …powtarzałam sobie. Przede mną praktycznie dwie godziny spędzone w większości z twarzą zwróconą do niewidocznego dna. Woda nie okazuje się taka strasznie czarna ( bo już myślałam, że na początku będzie mi się płynęło jak w czarnej smole), Płynę w świecie koloru sepii urozmaiconym pęcherzami powietrza tworzącymi się od pracy rąk…które pod koniec dystansu brałam czasem za ryby. Nie muszę chyba pisać, że jestem na końcu stawki. W pewnym momencie okrąża mnie motorówka WOPRu. Zatrzymuję się (przestraszyłam się, że widząc, że wolno płynę i odstaję od reszty, chcą mnie wyjmować z wody), na szczęście otrzymuje tylko doping – ,,Dawaj, dawaj”!!! Krzyczą mi z motorówki i odpływają. Zostaje przy mnie dziewczyna w kajaku, która bardzo sprytnie koryguje mój kurs. Po wypłynięciu z zatoki, na bardziej otwarte wody pojawia się na jeziorze fala. Zaczyna też padać deszcz. A padaj sobie myślę, w międzyczasie licząc 1,2,3 oddech, 1,2,3 oddech…Co jakiś czas sprawdzam czy dobrze płynę. Różnica temperatur pomiędzy wodą a powietrzem jest tak duża, że moje nie parujące okularki parują tak, że nie widzę na powierzchni nic, oprócz jakiś rozmytych plam. Na szczęście kajakowa asysta spisuje się na medal. Mimo, że dziewczyna sama walczy z falą, wiatrem, do tego z deszczem samotnie na kajaku, to jeszcze pilnuje mojego w miarę równego płynięcia. Przy nabieraniu oddechu słyszę – ,,W lewo”!, Przy następnym oddechu ,,Jest dobrze”, Przy następnym ,,W prawo”! Robię taki slalom na tej wodzie, jakbym była po czterech piwach…albo pięciu. Im dalej na bardziej otwarte wody, tym fala większa. Przy nabieraniu oddechu na prawą stronę opijam się żywieckiej wody. Spoko, przecież woda ,,Żywiec” to twoja ulubiona woda, płyń dalej – uśmiecham się pod nosem, ale gdy kolejna i kolejna próba zaczerpnięcia powietrza na prawo, kończy się zaczerpnięciem wody modyfikuję kraula. Jak dobrze, że improwizacja to moja mocna strona. Próbuję sobie na spokojnie paru możliwości…i najkorzystniejsze okazuje się branie oddechu co szósty ruch ramionami, tylko na lewo. Dopływają do mnie dwie motorówki Żywieckiego WOPRu. Zatrzymuję się, żeby przetrzeć okularki i zagadać – ,,Daleko jeszcze‘’? (miałam dodać – Papo Smerfie, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Jeszcze pomyślą, że bredzę i wyciągną mnie z wody). ,,Już niedaleko, zaraz za cyplem”. Odkrzykują mi. Bez umawiania się dwie łodzie ustawiają się w ten sposób, że mając mnie po środku eskortują do Przystani (miejsce mojego noclegu, i początek odcinka rowerowego). Ten fragment jeziora obserwowałam wieczorem z brzegu i wydawał mi się taki długi…teraz wydawał się śmiesznie krótki. W asyście dwóch motorówek czuję się niczym VIP. Płynę, płynę i dopływam do miejsca, gdzie powinno być dno. Zatrzymuję Garmina. Patrzę na niego skołowana…jak to 4 320km?! Miało być 3,8 km!! Podnoszę się, okazuje się , że woda sięga mi do kolan! Zataczam się lekko w momencie, kiedy dopada mnie grawitacja. Po jakie licho kręgowce wyłaziły z oceanów…pomyślałam i krzyczę do ,,obstawy na brzegu” Jaki czas?! ,,Masz jeszcze całe osiem minut!” odkrzykuje mi Daniel. Odwracam się do motorówek. Na obu pokładach biją mi brawo. Macham im i krzyczę – ,,Dziękuję”. To był chyba jeden z najpiękniejszych momentów w moim życiu. Poczułam się …no nie wiem, jakbym przepłynęła La Manche. Dopłynęłam ostatnia…ale dopłynęłam. Całość kraulem i w limicie.I nie czułam się ,,zajechana”, ramiona mnie nawet nie bolały. Dystans Iron Mana! Potem okazało się, że walka z falą ,,dorobiła „mi pół kilometra. Jaka wielka była moja satysfakcja, gdy okazało się, że przepłynęłam 4 320 m w 1.50.44.
Wybiegam z wody. O dziwo biegnie mi się …super. Nie czuję tej wielkiej ,,miękkości „ nóg, tak jak po ¼. Ahh…adrenalino, najmocniejszy narkotyku świata! Biegnę między domkami do strefy zmian, znajdującej się na korcie tenisowym. I tam też po vipowsku. Namiot do przebrania tylko dla mnie. Samotna Biała Strzała wisi podwieszona za siodełko i czeka.
Łapię za mój worek wpadam do namiotu. Ciężko idzie mi przebieranie. Kończyny górne zapomniały chyba przez te dwie godziny, że mają też właściwości chwytne. Pada. Deszcz bębni w dach i ścianki namiotu, dodatkowo podwiewa poły namiotu. Mimo, że jestem praktycznie na golasa, nie przejmuję się tym w ogóle. Jestem już tylko skupiona na następnym odcinku. Tu popełniam też największy błąd. Nie biorę kurtki przeciwdeszczowej. Moje myślenie opierało się na – będzie ci zimno, to będziesz szybciej pedałować. To była głupota, za którą przyszło mi bardzo słono zapłacić. Ale na razie wybiegam z namiotu, wskakuję na rower i jadę. No właśnie, jadę sama! Nie zdążyłam wgrać sobie tracka na garmina, ani na kom., ale myślę będzie dobrze, oglądałam zdjęcia z tarasy na FB, znam też po kolei miejscowości na trasie, na skrzyżowaniach i na ulicy będą strzałki ,mam przy sobie GPSa…jak gdzieś pobłądzisz, to org zadzwoni i cię naprowadzi…( i opieprzy 😉 Tu też dałam solidnie ciała, bo przez niepewność i zatrzymywania się na trasie traciłam bardzo dużo cennego czasu. Wróćmy jednak do tego, co dzieję się teraz – przede wszystkim jest cholernie mokro. Tego najbardziej się obawiałam. Jak będzie zachowywać się dzielna Biała Strzała na mokrej nawierzchni. Zrobiłam parę kontrolnych hamowań, w tym jedno ostrzejsze, ale mimo obaw, hamulce jakoś łapały, nie stawiało mnie bokiem…jedź, jedź kobieto, nie myśl o tych cieniutkich łysych oponkach bez bieżnika, po prostu jedź!!! Nawet jak się wywalisz, to masz GPSa, znajdą cię. Jadę. Po paru kilometrach dostrzegam rowerzystę. Niemożliwe, że to ktoś z Diablaka. Ależ to zapaleniec, trenować w taka pogodę, po szóstej rano…no zuch chłopak, myślę sobie. Dojeżdżam do niego…patrzę, a na plecach powiewa mu numer startowy Diablaka…Pogubiłem się na początku, krzyczy do mnie, chyba z 10 km zrobiłem bez sensu…Aha, pocieszam się, to nie tylko ja dałam ciała, z obowiązkową znajomością trasy. Stanęliśmy za rondem . Nie ryzykuję…dzwonie do Organizatora ( biedny Daniel Wójcik – wpisałam sobie jego numer pod OGR i zamęczałam telefonami przed, po i w trakcie, wiem, na pewno wiem, że jestem na Czarnej Liście). Daniel – Ok., widzę Was na ekranie, musicie jechać tu i tu…Żadnego opieprzu, sprawnie, miło i rzeczowo…Dzięki, jeszcze raz dzięki ogromne za to niańczenie.
Jedziemy. Leje. Na razie moja strategia – z rozgrzewaniem się działa bardzo dobrze. Gdzieś po godzinie pedałowania przypominam sobie, że funkcjonuje na ½ drożdżówki i wodzie wypitej z Jeziora Żywieckiego. Chwytam za pierwszego z brzegu batonika, zmuszam się do wypicia paru łyków wody ( nie czuję pragnienia w ogóle), i wciągam Kubusiowy mus…to najlepszy ,,rowerowy posiłek pod słońcem. Dojeżdżam do Szczyrku. Uśmiecham się pod nosem. Przypomina mi się styczniowy wyjazd do Szczyrku na Zamieć…cóż, mam same dobre wspomnienia związane z tą miejscowością. Nagle robi się ciemno i w jednym momencie zderzam się ze ścianą deszczu. Dosłownie. Nigdy nie jechałam w takiej ulewie. To było tak, jakby strażacy polewali mnie z węża. Nie widziałam praktycznie nic. W niektórych miejscach tworzą się takie kałuże, że koła roweru zanurzają się w nich do 1/3. W czymś takim przynajmniej się nie poślizgnę – dodaję sobie, jadąc powoli. Przed jakimś skrzyżowaniem zatrzymuje się. Kompletnie nie wiem gdzie jestem. Ściana wody zalała mi oczy i nagle spanikowałam, że zgubiłam trasę. Odpalam komórkę. Na stronie Diablaka jest mapka, gdzie można śledzić zawodników. Nie będę z siebie głupka robić i znów dzwonić do orga, bo przecież to niepoważne, zobaczę czy jestem na trasie, czy nie. Niestety, jakoś ta mapka nie chciała mi się odpalić…dobra, musisz zadzwonić. Ale to już ostatni raz! Widzę cię, jesteś na trasie, jedź cały czas prosto. Otrzymałam jasny komunikat. Deszcz trochę zelżał. Jadę z lekkim dołem, bo czuję się beznadziejnie przez to wydzwanianie. Normalnie mogła jechać za mną kobieta z dzwonem w ręku i wołać ,,Shame! Shame!”
Dalej pada. Jest mrocznie i mgliście. Zaczyna się podjazd pod Przełęcz Salmopolską . Tutaj Biała Strzałą pokazuję swoją całą przewagę nad góralem. Na szosówce podjedzie się wszędzie. Pracuję mocno. Chyba dopiero tutaj zaczynam się czuć komfortowo. Jest mi ciepło, dobrze mi się jedzie. Jest super. Za jednym z zakrętów z naprzeciwka jedzie jakiś samochód i zatrzymuje się na mojej wysokości. Rozpoznaję chłopaków z odprawy w Żywcu. Patrzą na mnie i miny mają zatroskane. ,,Za chwilę będzie bardzo długi zjazd. Uważaj, mocno się na nim wychłodzisz”. Ok.! Dzięki! Odpowiadam…ale myślę, zjazd, to zjazd, i tak będę wolno jechać, bo ślisko…ach, jak oni dobrze wiedzieli, te zatroskane miny, naprawdę wyrażały to, co mnie miało czekać. Zjazd był cholernie długi i cholernie niebezpieczny. W paru miejscach musiałam po prostu się zatrzymać. Tym zjazdem przegrałam Diablaka. Nie dość, że zrobiło mi się tak potwornie zimno, że szczękałam zębami niczym zombie goniący swoją ofiarę, to jeszcze traciłam cenny czas. Ręce bolały mnie od ciągłego hamowania…ale nie miałam odwagi rozpędzić się. Na mokrej powierzchni przy szybszej jeździe nie miałam żadnej kontroli. Dodatkowym niebezpieczeństwem, było to, że nie można było ścinać zakrętów. Diablak odbywał się przy normalnym ruchu ulicznym. W pewnym momencie w ostatniej chwili uciekłam przed terenówką, która na zakręcie, przy podwójnej ciągłej wyprzedzała sobie autokar. Na centymetry, prawie otarłam się o ten samochód. Zatrzymałam się i zsiadłam z roweru. Trzęsłam się cała. Nie wiem czy bardziej ze strachu, czy z zimna. Poczułam się pokonana. Złamana i rozłożona na łopatki. Chciałam to zakończyć. Jesteś zwykłym tchórzem Mariola, nikim innym. Wsiadaj na rower i dojedź chociaż do żywieniówki. Ze spuszczoną głową, powoli dojechałam do miejsca, gdzie na przystanku autobusowym stał bus organizatorów. To był dopiero 45 km trasy…
Dojechałam. Spod przystanku wyskoczył wysoki chłopak w okularach. No w końcu jesteś, już się martwiliśmy, że coś ci się stało. Mówił do mnie, pomagając mi zsiąść z roweru. Telepało mną jak w delirium. Rzucił na mnie okiem. Wsiadaj do busa, rozgrzejesz się. Na fotelu pasażera rozłożony był śpiwór, okryłam się nim, dostałam kubek herbaty. Chciałam powiedzieć, że rezygnuję…ale odwlekałam ten moment. Nigdy, nigdy, przenigdy nie schodziłam z trasy. Nigdy nie powiewałam białą flagą. Nie mogło mi to przejść przez gardło. Gorąca herbata działała kojąco. Chłopak usiadł koło mnie w busie i dodawał otuchy. Opowiedział, że kiedyś też się tak wychłodził na trasie we Francji, że nie był w stanie jechać i musiał rezygnować…i że tak w ogóle, to w tym miejscu przed chwilą zrezygnowało czterech zawodników. Musieli ich zwozić…Spojrzał na mnie poważnie i dodał ,,Ale ty dojedziesz do Żywca” Nie wiem czy te słowa były ,,magicznym zaklęciem”, ale podziałały na mnie właśnie w ten sposób. Nie zrezygnuje, dojadę do końca chociaż pierwszej pętli. Poznam trasę. Potraktuję to jako przygotowanie do następnego Diablaka. Teraz, albo nigdy – Wysiadaj i jedź!!!
Chociaż telepało mnie z zimna dalej szarpnęłam za klamkę drzwi busa i w tempie ewakuacji z płonącego budynku wysiadłam i złapałam za rower. Chłopak pchał mi go jeszcze z dziesięć metrów…Są tacy ludzie, którzy ratują tonących, nie zdając sobie pewnie z tego sprawy. Od tego momentu zaczęły się najwspanialsze momenty rowerowego odcinka. Podjazd pod zameczek był przewspaniały, jazda szczytem, potem zjazd, już mniej stromy i krótszy…nawet padać przestało, ba, wyszło na chwilę słońce. To było tak, jakby Diablak nagradzał mnie za decyzję powrotu na trasę. Tak się czułam…Przegrana i wygrana równocześnie. Czekała mnie jeszcze jedna nagroda. Był taki fragment trasy, którą stanowiła nowa droga techniczna przy drodze szybkiego ruchu. Był to zjazd, chwilę nie padało i asfalt był w miarę suchy. Ręce bolały mnie od wcześniejszych hamowań…Na tym odcinku ,,puściłam wodze” i pozwoliłam Białej Strzale rozpędzić się tak jak chciała. To było coś cudownego…ta prędkość…jest coś w tym pięknego, groźnego i uzależniającego równocześnie. Pęd powietrza wyciskał mi łzy z kącików oczu…których nie chciało się przymykać. Chłonęłam ten moment wszystkimi zmysłami. Wszystko inne przestało istnieć. Byłam tylko ja i prędkość. Coś takiego, taką wolność, doświadczyłam tylko raz na końskim grzebiecie w pełnym galopie, gdześ na otwartym terenie, nigdy na rowerze…ach,ach,ach….cholernie warto było wziąć udział w Diablaku choćby dla tej ulotnej chwili.
Dotarłam do Żywca. Ukończyłam pierwszą pętle. Poczułam wielki smutek i żal, kiedy musiałam zdecydować, że nie jadę na drugą pętle, ale czas jaki mi pozostał do limitu, był już tak niewielki, że nie miałam najmniejszych szans się zmieścić. Z prawdziwą zazdrością patrzyłam na innych zawodników, którzy szykowali się do odcinka biegowego. Do dziś żałuję tylko jednej rzeczy, że nie poprosiłam organizatorów o możliwość pobiegnięcia na Babią Górę po ukończeniu tylko pierwszej pętli. Nieważne, że nie byłabym klasyfikowana. Biegowe zdobycie Diablaka było moim największym marzeniem, a sam bieg, miał być moją najmocniejszą stroną…cóż niedosyt pozostał mi potworny. Może to i dobrze…Choć przegrałam sromotnie ( bo dotarcie do połowy zawodów, to rozłożenie na łopatki) nie żałuję ani sekundy spędzonej na Diablaku.
Chciałabym w tym miejscu podziękować wszystkim, którzy pomagali mi na trasie Danielowi Wójcikowi, chłopakom z samochodu na przełęczy, chłopakowi z busa na żywieniówce, dziewczynie na kajaku, chłopakom na motorówkach, wolontariuszom na rynku w Żywcu…wszystko, absolutnie wszystko było na medal i czułam się, „zaopiekowana” w każdym miejscu. Dziękuję też jeszcze raz wszystkim, którzy mi kibicowali i trzymali kciuki, pomagali, pożyczali sprzęt…To było piękne przeżycie i nie byłoby możliwe, gdyby nie Wasza pomoc.
A teraz kilka słów do Ciebie Diablaku, mój prywatny Barlogu – dziękuję, że utarłeś mi nosa, że mnie pokonałeś, pokazałeś swoją wielkość i siłę, i to, że trzeba się z Tobą liczyć. Wrócę, zejdę znów do Morii, by stoczyć z Tobą bój. Obiecuję
Diablak Beskid Extreme Triatlon 2017 – część pierwsza – przygotowanie
Jest środek nocy, 2.30. Mimo to, budzę się przed budzikiem, nastawionym na 2.35 i 2.40 ( na wszelki wypadek). Spałam około dwóch godzin, ale myślę zadziwiająco trzeźwo. Wstaję i zerkam na przygotowaną piankę. Wskakuję w strój kąpielowy i naciągam ją na siebie. Zerkam na oświetlone latarnią drzewa za oknem – wieje. ,,Przynajmniej nie pada” , dodaję sobie , choć przecież na odcinku wodnym nie będzie to miało kompletnego znaczenia. Za chwilę się zacznie, za chwilę zmierzę się z potężnym przeciwnikiem, prawdziwą mityczną bestią . Już za chwilę stanę oko w oko z Diablakiem – Extremalnym Triatlonem. Czuję się niczym Gandalf stojący naprzeciw wyłaniającego się z cienia Balroga…jak się tu znalazłam? Co ja tu robię?
No właśnie, co robi amatorka na jednym z najtrudniejszych zawodów sportowych w Polsce. Czy w ogóle jest miejsce dla takich jak ja, na takich zawodach. O Diablaku dowiedziałam się w 2016 roku, kiedy odbywała się pierwsza edycja. Czytałam i oglądałam dostępne o nim materiały z zapartym tchem. Coś mnie w nich oczarowało. Coś dotknęło niewidzialnej struny w moim umyśle. Coś zaczęło szeptać mi do ucha – to jest dla Ciebie, spróbuj…czyje te głosy i dlaczego je słyszę. Spełniam się zawodowo, pracuję w zawodzie o jakim marzyłam, kocham weterynarię, jestem też spełnionym rodzicem – Milenka to moja największa duma. Co więc mnie pcha na most Khazad-dum w Morii , w zabójcze objęcia Barloga? Nie wiem, nie potrafię tego wytłumaczyć. Po prostu chcę czuć życie, wiatr, deszcz, uderzenia fal, pęd powietrza…Nie chcę tego oglądać, być tylko świadkiem, chcę w tym uczestniczyć. Ostatnio mój Kuba powiedział mi, że ja to jestem takim żołnierzem północy ( pochodzę z zachodniego Pomorza), Jankesem, na wiecznej wojnie secesyjnej, że ciągle z czymś walczę, gdzieś biegnę i muszę co jakiś czas iść na bitwę, jakąś rzeźnię, żeby się dobrze czuć. Może coś w tym jest. Ja uważam, że w czasach dość wygodnego życia ( światło, prąd, bieżąca woda, ciepło w kaloryferach) niektórzy ( to ja! To ja!) szukają czegoś innego. Czegoś im brakuje. Wygodne życie…jest za wygodne. Pochodzę z małej wioski, mieszkanie na wsi to wieczna praca. Praca, która nigdy się nie kończy. Chcesz mieć ciepło? To jedziesz po drzewo, zwozisz je, tniesz na kawałki, przenosisz do szopy, zimą rąbiesz, przynosisz do pieca i palisz…tak to wygląda. Los rzucił mnie do miasta…które często uwiera mnie swoją wygodą. Ja muszę mieć co robić, stąd też pewnie, może nie obsesja, ale pewne uzależnienie od treningu, od zawodów…od trudnych zawodów. Dlaczego trudnych? Bo spory wysiłek pozwala zapomnieć o pracy, o pacjentach, jest świetnym antidotum na mój pracoholizm weterynaryjny.
O moim ,,szalonym” pomyśle wiedziała garstka osób. Ci najbardziej ,,zorientowani w temacie” odradzali mi start, ale przewrotnie, to właśnie oni najbardziej mnie wspierali i pomogli w przygotowaniach…i bronili po porażce. Najbardziej w mój start wierzyli Klaudia i Marek, i to oni chyba najmocniej trzymali za mnie kciuki. Nie zamierzałam podchodzić do startu zielona ( jak było w przypadku ¼ z sierpnia 2016 roku). Przygotowania zaczęły się tak naprawdę w październiku. Podzielmy je na żywioły:
Woda – Tak jakoś się dobrze złożyło, że moja córka – Milenka, drugoklasistka, rozpoczęła w przyszkolnym MOSirze zajęcia z pływania. Po pierwszych zajęciach wypytuję ją podekscytowana ( chyba bardziej od niej) jak było?, jak ci się podoba? Milenka odpowiada, że super, że bardzo jej się podobało, ale coś w jej głosie było dziwnego, taka niepewność. Postanowiłam nie drążyć tematu, sama mi powie, jak będzie chciała…i tak się stało wieczorem – podeszła do mnie i powiedziała ,,Wiesz mamo, mi się bardzo podobają zajęcia na basenie, ale trochę się boję”. ,,Zrobimy tak, w każdy piątek, po 20ej będziemy chodzić na basen razem. Pokażesz mi co robiliście, pobawimy się trochę w wodzie i zobaczysz, czy Ci się spodoba czy nie, dobrze?. Umowa, umową. Przez te dobre kilka miesięcy piątkowy basenowy wieczór, był świętością, której nikt i nic nie mogło ruszyć. Nieważne jak byłam styrana po całym tygodniu, nieważne jak duży kilometraż zrobiłam na porannym treningu biegowym – basen był ZAWSZE i kropka. Na jednym z początkowych ,,basenów piątkowych” poznałam nauczycielkę pływania Milenki, panią Agatę Wolińską. Tak jakoś od słowa, do słowa poprosiłam ją, żeby zerknęła na mojego ,,kraula”. Nie zapomnę, kiedy pierwszy raz przepłynęłam dwie długości basenu moim improwizowanym kraulem krytym. Musiało być śmiesznie, ale pani Agacie, nawet nie drgnęła brew. Powiedziała, że tragedii wielkiej nie ma, ale szału też nie. Zadała mi parę ćwiczeń …i zaproponowała, żebym przychodziła w czwartki po pracy na basen sama, ona akurat kończy zajęcia, to jak będzie miała czas i siłę, to zerknie na mnie. Chciałam w tym miejscu przeogromnie podziękować jej za pomoc. Odrabiałam wszystkie zadania bardzo pilnie, cierpliwe pracowałam, długość basenu, za długością. Po czwartkowych basenach wracałam do domu często powłócząc nogami, tak dawałam sobie w kość. Momentami czułam się jak prześladowca pani Agaty ( i ratowników na basenie), bo często polowałam na nią , żeby spojrzała np. na nakręcony podwodny film, czy jest ok…i dostawałam za złą pracę nóg i kiepską pracę ręki. To dzięki niej i mojej Milence opanowałam kraula na tyle, że czułam, iż mam szansę pokonać 3,8 km w wodzie – pierwszy odcinek Bestii zwanej Diablakiem. Milenka po pierwszych dwóch tygodniach przestała się bać basenu…i niedawno, na koniec roku szkolnego, dostała zaproszenie do sekcji pływackiej…taki mały efekt uboczny.
Cały czas zakładałam, że płynąć będę bez pinki – nie dam rady odłożyć, nie zdążę wypróbować, będzie ciepło… ale zostałam ,,przekonana”, że to głupi pomysł i jednak rozsądniej będzie płynąć w niej. Prawie w ostatniej chwili pożyczyłam ją od Tomasza ( jeszcze raz bardzo dziękuję za uratowanie skóry) i zdążyłam wypróbować na wodach otwartych …przekonując się , że to trochę taki ,,doping technologiczny”- w piance płynie się szybciej…ehhh triathloniści 😉
Ziemia – czyli rower i bieg. Bieg miał być moją mocną stroną tych zawodów. To bez wątpienia moja ukochana forma ruchu , jej poświęcałam najwięcej czasu. Po drodze miałam przygotowania do Zamieci i choć ona nie poszła mi jakoś specjalnie dobrze, to wypracowana forma pozwoliła, mimo bardzo spokojnego biegu, na życiówkę w Cracovia Marathon. Największym problemem był brak roweru szosowego. Liczyłam, że może uda mi się jakimś cudem na niego odłożyć, ale czas do Diablaka kurczył się nieubłaganie i ostatecznie pożyczyłam rower od Marcina Brola . Nie oznacza to, że zaliczyłam tylko kilka przejażdżek. Jeździłam całkiem sporo. Praktycznie od marca ( choć wiosna nie rozpieszczała) każdą wolną chwilę spędzałam ,,w siodle”. Wszędzie jeździłam rowerem, nawet na wizyty domowe. Co prawda nim pożyczyłam ,,Białą Strzałę” kręciłam kilometry na góralu, a to inna bajka, ale mimo wszystko, jeśli chodzi o rower, to śmiało mogę powiedzieć, że podobnie jak z pływaniem – nigdy nie byłam taka mocna. Moc, mocą, ale cytując Benka ( Benjamina Kucińskiego, on tez odradzał mi start, ale bardzo dużo pomógł ,,merytorycznie”) – ,, Przejście z górala na szosówkę jest bolesne”. Miał rację. Po pierwsze jest strach – nagle jedziesz wychylona mocno do przodu , na tych cieniutkich kołach, ręce inaczej trzymają kierownicę, zmiany przerzutek…no jest co opanować. Pierwsza jazda była mordęgą. Ale już druga i każda kolejna ogromną satysfakcją. Prędkość, jaką można osiągnąć i utrzymać na rowerze szosowym, przy relatywnie niewielkim wysiłku, jest uzależniająca. Nie mogłam się uwolnić od kręcenia kilometrów na białym rumaku. Rano na rower zabierałam sobie śniadanie i jadłam i piłam w trakcie jazdy, bo szkoda mi było każdej chwili. Gdzieś słyszałam, że można o sobie powiedzieć, że opanowało się jazdę na rowerze szosowym, dopiero po zaliczeniu trzech gleb. Nie było żadnej. W maju szosowałam na całego , znalazłam też idealne miejsce na robienie zakładek, które …oj są bolesne na początku. Z niedowierzaniem patrzyłam na średnie tempo biegu. Mimo wszystko coś pchało mnie do treningu, coś nie pozwalało zrezygnować, coś sprawiło, że choć z nikłymi szansami ( nie jako czarny koń – lecz jako kucyk szetlandzki zawodów) stawiłam się na odprawie w Żywcu.
Powietrze – zjazdy. Liczyłam się z tym ( i nie przeliczyłam), że zjazdy będą najtrudniejszym elementem Diablaka. Przynajmniej dla mnie. O ile żaden podjazd dla szosówki nie stanowi specjalnego problemu, tak na zjazdach potrzebowałam paru tygodni by poczuć się w miarę komfortowo. Na początku spaliłam prawie boki opon pożyczonego (!!!) roweru. Ale z każdym dniem szukałam większych górek i z uporem maniaka wjeżdżałam i zjeżdżałam. Na szczęście W Katowicach i okolicach o takie fragmenty szosy nie jest trudno. Tak mi się czasem powkręcało, że często wracałam z tych przejażdżek późną nocą. Obawiałam się tylko jednego – bardzo silnego bocznego wiatru i ulewnego deszczu – czyli mokrej szosy na której cieniutkie łyse oponki Białej Starzały będą ,,out of control”…I niestety. Moje największe obawy niestety się ziściły…
Ogień – uczucia i wola walki. Naprawdę wierzyłam ( i nadal wierzę), że mam szansę pokonać tę trasę w limicie. Może też dlatego, że nie wiedziałam dokładnie z jaką bestią przyjdzie mi stanąć w szranki. Lubię mierzyć się z takimi ,,misjami niemożliwymi”. Specjalnie nie dzieliłam się zamiarem startu w Diablaku z ,,szerszą publicznością”…bo nie chciałam mierzyć się z falą krytyki jaka by mnie spotkała. Nic nie mogło osłabić bojowego ducha…bo największą walkę toczyłam z samą sobą. Przeszłam przez wszystkie psychologiczne etapy akceptacji startu – zaprzeczenie, gniew, targowanie się, depresja aż w końcu akceptacja. Miałam wiele razy potężne wątpliwości, wiele razy – porzucałam chęć startu…ale trenowałam do niego cały czas…a teraz siedzę w autokarze wiozącym zawodników praktycznie w ciemną noc na miejsce startu odcinka wodnego…jadę i czuję spokój…ale zaraz mi przejdzie…o samych zawodach w drugiej części
Jeśli ktoś jeszcze szuka pomysłu na spędzenie pierwszego weekendu lata, MK team ma dla niego propozycję. Siemianowicki Festiwal Świetlików, w ramach którego każdy – niezależnie od wieku – znajdzie coś dla siebie. Biegowa impreza organizowana jest w uroczym miejscu, w okolicach Stawu Rzęsa, a jej finałem będą biegi dla dorosłych w świetle gwiazd. Zapisy trwają do 11 czerwca.
Siemianowicki Festiwal Świetlików odbędzie się w sobotę, 24 czerwca br. Po entuzjastycznie przyjętym, ubiegłorocznym Siemianowickim Biegu Świetlików, organizatorzy zdecydowali rozszerzyć formułę imprezy. W tym roku, poza znanym już śląskim biegaczom biegiem głównym na 5 lub 10 km, odbędą się animacje, zawody dla dzieci i warsztaty. Po raz pierwszy również zespół MK Team przygotował propozycję dla całej rodziny – Rodzinną Sztafetę Świetlików. Prace nad scenariuszem trwają. Festiwal rozpocznie się o godz. 14:00 i potrwa do późnych godzin wieczornych.
– Serdecznie zapraszamy wszystkich, którzy nie boją się ciemności, mają zapał do biegania, maszerują z kijami lub po prostu chcieliby spędzić rodzinnie czas na świeżym powietrzu. II Siemianowicki Bieg Świetlików będzie idealną okazją do powitania lata – mówi Klaudia Kapica, MK team.
Aktualnie trwają zapisy na biegi na dystansie 5 i 10 km oraz Nordic Walking na dystansie 5 km. Warto się spieszyć, ponieważ wprowadzony został również limit zawodników:
– bieg na 5 km – start o godzinie 19:30, limit 500 osób – bieg na 10 km – start o godzinie 21:00, limit 500 osób – Nordic Walking na 5 km – start o godzinie 21:05, limit 200 osób
Do udziału w II Siemianowickim Festiwalu Świetlików zaproszeni są również najmłodsi, którzy będą mieli do pokonania 200, 400, 600 oraz 800 metrów. Na wszystkich uczestników biegu czeka wiele atrakcji i nagród.
Aby zgłosić swój udział w II Siemianowickim Festiwalu Świetlików, wystarczy wejść na stronę: www.mkteamevents.pl/swietliki Zapisy trwają do 11 czerwca 2017 roku lub do wyczerpania limitu.
To już druga impreza organizowana w ramach Grand Prix MK team, czyli cyklu organizowanych przez MK team w 2017 roku. W jego skład wchodzą następujące zawody:
– III Parkowe Hercklekoty 12.02.2017 r., Chorzów
– II Siemianowicki Festiwal Świetlików 24.06.2017 r., Siemianowice Śląskie
– III Siemianowickie Nocne Marki 28.10.2017 r., Siemianowice Śląskie
– IV Bieg Mikołajkowy 03.12.2017 r., Katowice
Partnerem technicznym biegu jest Siemianowickie Centrum Kultury. Bieg odbywa się pod patronatem Prezydenta Miasta Siemianowice Śląskie, Rafała Piecha.
Dziś chciałabym napisać o wyjątkowym dla biegaczy czasie – tygodniu przedmaratońskim.
Mam wśród moich znajomych naprawdę bardzo wielu zapaleńców, którzy biegają maratony praktycznie co tydzień. Moje starty maratońskie ograniczają się zwykle do dwóch maratonów – wiosennego i jesiennego. Przygotowania, które trwają zwykle kilkanaście tygodni, to osobny temat. Najciekawszy i dający najwięcej emocji, jest moim zdaniem ,,tydzień przed”.
Dlaczego ? To składowa paru elementów.
Po pierwsze jest STRACH. Nieważne, że byłeś sumiennym biegaczem, odrabiającym prace domowe ( czytaj plan treningowy), czy też biegałeś tak sobie – zawsze jest strach, albo przynajmniej lekki stresik. Termin biegu , na który się zapisałeś na jesieni, albo wczesną wiosną, wydający się abstrakcyjnie odległą datą – nagle staje się namacalny! To już !!! Już za chwilę! Zaczyna się rachunek sumienia – a to kilometraż nie taki jak powinien, a to dwa kg więcej niż powinno… Trzeba niestety przełknąć te wszystkie gorzkie pigułki.
Po drugie – zaczynają się PRZEDMARATOŃSKIE BOLEŚCI. To bardzo interesujące zjawisko. Mnie również dotyka w mniejszym lub większym stopniu. Tydzień poprzedzający maraton łączy się ze spadkiem przebieganych kilometrów. Nagle człowiek ma więcej czasu. Czasu, z którym nie bardzo wie co zrobić, gdzie się podziać. Sprzyja to wsłuchaniu się w swój organizm, nie potrafię tego inaczej nazwać. To straszne, kiedy okazuje się, że kolano boli, boli kostka, boli w krzyżu…ZAWSZE coś boli. FB rozgrzewa się od rozgoryczonych lub/i rozpaczliwych postów o kontuzjach, które nagle dopadły. Najciekawsze jest to, że one prawie nigdy nie wykluczają biegacza ze startu… odnoszę wrażenie, że to czasem taki podświadomy chwyt – ,,jak mi nie pójdzie to znaczy, że byłem ranny”. Oczywiście zdarza się, że naprawdę coś dopada. Jaka to tragedia dla biegacza, który dozna kontuzji lub zachoruje tuż przed startem, do którego przygotowywał się miesiącami, wie tylko ten, kto jej doświadczył.
Po trzecie – zmienia się dieta. Pal licho te dodatkowe dwa kg! Tydzień ,,przed” makaron rządzi kuchnią i umysłem biegacza. Jeśli jest się szczęśliwym i dumnym rodzicem dziecka, które też uwielbia makaron w każdej możliwej postaci, to kłopot z głowy. Jeśli jednak reszta rodziny nie przepada za włoskimi akcentami, to nadszedł straszny tydzień żywienia się w samotności spaghetti, lazanią – ogólnie mówiąc makaronem z czymś o konsystencji sosu. Po czym rozpoznać, że biegacz będzie biegł maraton? Wystarczy, że otworzymy mu lodówkę. W środku będzie woda, banany, jakiś sos albo dżem, nagotowany makaron ( gotuje się zwykle więcej, bo nie wolno się przed maratonem przemęczać) i banany. Nie, nie będzie piwa ( żeby nie kusiło).
Po czwarte – biegacz przed maratonem staje się ekspertem od pogody. Pilnie obserwuje ( tak naprawdę zaczął już trzy tygodnie wcześniej) prognozy tej że. Ba, staje się samozwańczym meteorologiem, śledzącym przebieg niżów, rozwijające się wyże. Co bardziej zdesperowani tworzą modele dynamiki atmosfery, by jak najlepiej wiedzieć…czy będzie za gorąco czy też nie…Oczywiście o wszystkich swoich spostrzeżeniach informuje całe otoczenie.
Po ostatnie – oto nadszedł tydzień , w którym można stracić połowę znajomych ( drugą połowę traci się po maratonie, zamęczając wszystkich opowieściami z biegu). Człowiek jest trudny do wytrzymania – marudzi, że nie czuje się przygotowany ( patrz pierwsze), marudzi, że boli go kolano ( patrz drugie), nie chce spożywać piwa i pizzy, bo musi teraz ,,ładować węgle”( patrz trzecie), rozpacza, że będzie pogoda zwariowała i będzie za gorąco/za zimno ( patrz czwarte), nie chce nigdzie wychodzić, bo ,,oszczędza nogi”…
Mimo tych wszystkich ,,przeciw” uwielbiam tydzień przed maratonem. Lubię dreszcz strachu, gorączkowe sprawdzanie prognozy pogody ( radość, gdy ma padać, załamanie psychiczne przy bezchmurnych dwudziestu stopniach w górę. Lubię trochę się nad sobą poużalać ….bo tak naprawdę tydzień przed, to CZAS NAGRODY. Tak, tak. Bieg w maratonie – to jest tak naprawdę finisz wielu miesięcy przygotowań. Odbiór pakietu, to jak odbiór prezentu gwiazdkowego ( jak jeszcze koszulka ładna, to w ogóle jest radość podwójna). Sam start to tak naprawdę ,,spijanie śmietanki”
Wydaje mi się, że te wszystkie straszne rzeczy których my biegacze ( i rodziny/ znajomi biegaczy) doświadczamy, są trochę jak starosłowiańskie zaklinanie, żeby jakoś ,,poszło”.
Warto choć raz przeżyć i w pełni doświadczyć tego ,,tygodnia przedmaratońskiego ‘’, bo to bardzo ciekawe życiowe doświadczenie. Życzę wszystkim, żeby strach był jak najmniejszy, pogoda dobra, kolana nie bolały za bardzo, rodzina lubiła makaron a znajomi byli wyrozumiali 😉
Biegacz dzisiejszych czasów, zwłaszcza korzystający z mediów społecznościowych, jest codziennie zalewany dziesiątkami tekstów motywacyjnych. Wszystko dookoła zdaje się krzyczeć i pokazywać nam palcami – ,,Biegaj”, ,,Startuj „, jesteś wspaniały, nie poddawaj się. …i my biegamy, startujemy, nie poddajemy się…Tyle że to większości z nas nie jest potrzebne. Prawdziwy biegacz z krwi i kości, czyli taki, którego już na dobre ,,wciągnęło” nie potrzebuje przeczytać na Facebook’u, że dzień z bieganiem jest piękniejszy i lepszy – on już o tym wie.
Ilu biegaczy, tyle motywacji. To piękny sport, dla każdego i na każdą kieszeń, znajdzie na niego czas i matka trójki dzieci i pan z biura. Bieganie to świetny sposób na oderwanie się od rzeczywistości. Jeszcze lepiej działają zawody. Szeroko rozumiane zawody, od pięciu kilometrów po parku, po stukilometrowy rajd na orientację. Każda substancja na planecie może działać na nas toksycznie w nieodpowiedniej dawce, lub dozowana w nieodpowiedni sposób. Podobno można się również uzależnić od każdej rzeczy lub substancji…moim zdaniem, podobnie jest z bieganiem i startami w zawodach. Od paru lat gnębi mnie pewien problem. A że lubię sama stawiać diagnozy (z racji wykonywania zawodu lekarza weterynarii), nazwałam ten stan – pobiegowym kacem. Kac to ( wikipedia) złe samopoczucie występujące kilka godzin po spożyciu nadmiernej ilości napojów alkoholowych. Z racji bycia matką, pracy na pełen etat we własnej działalności gospodarczej i próby utrzymania formy, zjawisko bycia na prawdziwym kacu dotyka mnie niezwykle rzadko. Co innego kac pobiegowy, który przygniata i wbija mnie w ziemię, niczym głaz wielkości tego, który zagrał w pierwszej części przygód Indiana Jonesa. Dzień, dwa, trzy dni po zawodach, które wymagały dłuższego przygotowania , a do tego dostarczyły całą masę pozytywnych wrażeń ( przy okazji porządnie zeszmaciły fizycznie) dopada mnie dół. Prawdziwa deprecha. Nie dość , że już po ( maratonie/ultra/rajdzie/triatlonie), trochę jeszcze wszystko boli, człowiek wypadł z regularnego treningu ( nienawidzę regeneracji, nie wiem, co mam ze sobą zrobić) ogólnie – nagle staje się pustka. Ta pustka jest straszna i jest moją czarną stroną biegania. Potwornie ciężko ze mną wtedy wytrzymać. Marudzę, wyolbrzymiam, jestem podłym, złośliwym gnomem. Nie potrafię nad tym zapanować.
Załóżmy, że w niedzielę biegłam maraton. Nawet jak kiepsko mi pójdzie, to sam udział i ukończenie biegu mnie cieszy. To tak duża dawka adrenaliny, dopaminy, endorfin…no po prostu jedna wielka pigułka szczęścia. Przed, w trakcie i po, jestem cholernie , cholernie szczęśliwa. Fajerwerki, kolory, konfetti i wata cukrowa…ale w miarę jak opadają emocje, opada też nastrój. Bardzo opada. Do stanu przeddepresyjnego….jak to? Jak to, już po? Dlaczego już? Ale dlaczego nie biegać teraz przez kilka dni, a po kiego regeneracja? Ale wcale nie byłam aż tak zmęczona, a te mikro uszkodzenia mięsni to pewnie bujda…Ale dlaczego dopiero za rok te zawody? I co ja będę robić? Na szczęście kac, tak jak i ten alkoholowy, tak i ten pobiegowy zawsze mija. W przyrodzie wszystko dąży do równowagi, homeostazy. Wydaje się więc, że wielkie przeżycia, cudowne, pozytywne emocje, muszą być czymś odwrotnym chociaż trochę zrównoważone. Zdarza się, że u osób biegających pojawiają się objawy ,,kaca” bez zawodów, bez wielkich wzlotów, wystarczy …kontuzja, albo coś, co nagle przerywa możliwość tzw. ,,pójścia pobiegać”. Wystarczy zwykłe przeziębienie, które wytrąca cię z ram regularnego treningu, czy nawet po prostu przebieżek tak, dla samego dobrego samopoczucia…Dobre samopoczucie znika…
Od razu nasuwa się pytanie. W taki razie po co to wszystko? Po co narażać się na spadek nastroju po zawodach, na które trzeba się przygotować kilka, kilkanaście tygodni, trzeba jeszcze je opłacić, dojechać, wynegocjować ,,wolny weekend” u rodziny, a potem jeszcze czuć się do d..py. Po co przyzwyczajać ciało i umysł do ubijania kilometrów na leśnych ścieżce, po co wskakiwać na rower, do basenu, po co? Może lepiej nie robić tego, nie biegać, nie startować, nie…no właśnie , nie robić nic.
O nie! Nie, nie i jeszcze raz nie! Wolę płakać do poduszki nad swoim marnym i beznadziejnym życiem ( kurde, raz się zdarzyło) po tym jak przeżyłam najcudowniejszy wschód słońca wbiegając na jakiś szczyt. Wolę chodzić kaczym chodem i unikać znajomych przez tydzień ( żeby się nie pokłócić o byle co) niż , nie czuć mrowienia w mięśniach na sekundy przed strzałem startera, wolę zapisać się na zawody i słyszeć zawodzenie, że ,,znowu będę maił w domu trupa z depresją” niż się nie zapisać…wolę. Wolę żyć na sinusoidzie niż na linii prostej. Może to trochę podchodzi pod chorobę dwubiegunową afektywną, ale jestem tylko weterynarzem a nie psychiatrą. Wydaje mi się też, że nie jestem w tych stanach osamotniona. Myślę, że najlepszym , co można zrobić, żeby trochę złagodzić objawy, to mieć w swoim świecie oprócz biegania, rodziny i pracy jeszcze choćby jedno maluteńkie, niegroźne, tyci tyci hobby, nie wymagające nie wiadomo czego. Takie neutralne, żeby nikt nie skapował, że wciąga – czytanie, rozwiązywanie zagadek kryminalnych w serialach o detektywach, nałogowe oglądanie filmów…a tfuuu nałogowe, nie napisałam tego, oglądanie filmów, uprawianie ogródka, szydełkowanie. Można zająć umysł czymś innym, Można na chwilę zapomnieć…o tej adrenalinie i strachu ,,czy podołam” przed startem, o tym biegu pod górę mimo braku sił i bólu, o tym jęku zawodu, że nie poszło tak jak powinno, o tym surrealistycznie czerwonym zachodzie słońca podczas biegu, o zamrożonych rzęsach, o upale wysuszającym skórę na popiół, o tej oszałamiająco pięknej ścieżce biegowej, o tym śmianiu się prosto w twarz żywiołom…eehhhh…można spróbować, udawać, że się o tym nie myśli…
…Czy ktoś zna lekarstwo na pobiegowego kaca? Może wprowadzić takie plakietki zapinane na klatce piersiowej – ,, Nie biegałem od 4 dni – nie podchodzić”, czy coś w tym rodzaju…
Mariola Powroźna (nie biegająca od trzech dni z powodu przeziębienia)
Od paru dobrych lat panuje w Polsce moda na bieganie. Bardzo się z tego faktu cieszę, sama biegam rekreacyjnie od podstawówki, więc pamiętam czasy, kiedy byłam JEDYNYM biegaczem na leśnych ścieżkach, lub na chodnikach miast. Czułam się często jak jakieś egzotyczne zwierze, no bo jak to ? Biegać, tak po prostu, jak pani od wuefu nie każe, a do tego dziewczyna….Wiele mam z tego okresu anegdot i historii, zarówno zabawnych jak i strasznych, ale dziś nie o tym.
Popularność biegania niesie ze sobą zjawisko rozrostu i zwielokrotnienia imprez biegowych, na różnych dystansach, podłożach, itp. Jednak mimo różnorodności ,, ofert na rynku” (rajdy przygodowe, crossy, biegi na orientację, biegi górskie, surviwalowe), Świętym Graalem biegacza początkującego, czy też zaawansowanego pozostaje Maraton. To nadal Król Królów i Władca Pierścieni, dystans rozbudzający wyobraźnie, kochany przez miliony, znienawidzony przez tysiące( a może odwrotnie)… to magiczne 42,195 m, które każdy chce choć raz przebiec.
Choć raz się zmierzyć. Medal z ukończenia maratonu jest chyba jednym z najbardziej pożądanych rzeczy w szeroko rozumianym świecie biegowych trofeów. Nieważne ile ma się już medali z innych biegów, nieważne, że koszulki z imprez biegowych wysypują się z szaf….Medal z pierwszego maratonu i pierwsza maratońska koszulka ( jeśli była w pakiecie) nie zaginie w czeluściach czasu NIGDY. Podobnie jest ze wspomnieniami z tego startu. Dam głowę, że każdy pamięta ,,swój pierwszy raz”.
Pomysł na napisanie tego tekstu zakiełkował mi w głowie z powodu zbliżającego się wielkimi krokami sezonu maratonów wiosennych. Niedługo też będę obchodzić czwartą rocznicę dostania się do elitarnego grona maratończyków. Wiosną przyroda budzi się do życia, słońce i świeża zieleń napawa optymizmem i energią życiową, i w głowach wielu, bardzo wielu, truchtających po ścieżkach biegaczy rodzi się pytanie – ,,A może by tak przebiec maraton? Ile to się słyszało historii o ludziach, co praktycznie bez przygotowania wystartowało i dali radę. Ile to opowieści, że nawet na kacu, po całonocnej imprezie…nagle dopada człowieka myśl, że to może wcale nic takiego trudnego, wystarczy trochę samozaparcia i jakoś pójdzie…Nic bardziej mylnego. Maraton to nie cztery razy 10 km, to nie dwa razy 21 km, to zupełnie, zupełnie inny dystans. Mam na swoim koncie start tylko/aż w siedmiu maratonach – każdy był inny! Na każdym musiałam stoczyć walkę z innym smokiem. Dziś chciałabym się podzielić historią z mojego debiutu.
Mój pierwszy maraton, to była Silesia Marathon w maju 2013 roku. Zacznijmy od tego, że nie byłam gotowa. Piszę to z całą odpowiedzialnością. Owszem, biegałam cały czas, ale najdłuższy dystans jaki przebiegłam ledwie wystawał ponad 20 km. Postanowiłam zaryzykować, choć bardzo się denerwowałam i nie byłam przekonana, czy dam radę go ukończyć. Cóż więc mną kierowało? Nie chodziło o nonszalancję, przegrany zakład, albo próbę udowodnienia sobie nie wiadomo czego. Mieszkałam w Katowicach od niedawna, więc pomyślałam, że przebiegnięcie tu pierwszego maratonu będzie przypieczętowaniem ,,zdobycia miasta”, poza tym królewski dystans od zawsze był moim wielkim marzeniem. Przez lata uważałam maratończyków za herosów. Grupę ludzi, którym należy się największy szacunek i do której nie wiem, czy kiedykolwiek się dostanę Mimo silnej motywacji stres osiągnął tak wielki poziom, że noc, w przeddzień biegu, spędziłam w łazience, wymiotując co parę godzin. Do tej pory nie wiem, czy to jednak nie było zatrucie pokarmowe, ale fakt pozostaje faktem – wymęczona ledwie podniosłam się rano, ale o ,,śniadaniu maratończyka,, nie było mowy. Po 15 min od wyjścia z domu, ze spakowanym dzień wcześniej plecakiem coś mnie tknęło i sprawdziłam jeszcze raz jego zawartość na ławce w parku – oczywiście, nie wiem jakim cudem, ale udało mi się zapomnieć spodenek biegowych. Biegusiem do domu po spodnie i na miejsce startu, które mieściło się w okolicach Spodka. Przez tą wpadkę ze spodniami musiałam solidnie pobiec, żeby dotrzeć do centrum na czas. Na miejscu nie mogłam odnaleźć szatni, wiec przebierałam się w autobusie ( ku uciesze wolontariuszy płci męskiej ), w którym zbierane były depozyty. Do końca nie mogłam zdecydować się czy pobiegnę w lekkim polarze, czy w kurtce przeciwdeszczowej, było zimno i padało ( debiutant nie wie jeszcze, że to idealna pogoda na maraton i trzeba lecieć na krótko).
Zdecydowałam się na kurtkę, włożyłam chip do kieszeni i załadowałam rzeczy do worka depozytowego. Oczywiście kobieta jest zmienna i niezdecydowana (a zwłaszcza kobieta debiutująca w maratonie), więc jednak zamieniłam kurtkę na polar. Polar na maraton w maju… krew mnie teraz zalewa, kiedy to sobie przypominam! Oddałam zamknięty worek wolontariuszom i zadowolona z siebie poszłam się rozgrzewać i ,, chłonąć atmosferę,, wymarzonego biegu.
Rozgrzewam się i rozglądam, przyglądam się innym zawodnikom i coś mi się nie zgadzało. Przyglądam się sobie uważnie. Numer startowy jest, zegarek jest, buty są…buty…a gdzie jest chip!? Sięgam do kieszeni i blednę. Chip jest w kieszeni, ale kurtki… w depozycie… w autobusie.
Do startu zostało 15 min. Spanikowana biegnę do autobusu, sama się uspokajam, że przecież na workach są numery startowe, podadzą mi szybko mój worek i zabiorę chipa. Marzenia. Wolontariusz pokazał mi wielką górę czarnych worków wypełniających po sufit połowę autobusu i się zaśmiał. Nie było szans, żebym odnalazła mój. Musiałabym przerzucić wszystko. Bliska płaczu oparłam się czołem o szybę okna z boku autobusu… No to mogę wracać do domu, albo pojadę na metę do Parku Śląskiego, będę – a właściwie mój chip – pierwsza na mecie. Otworzyłam oczy, spojrzałam na szybę i oczom moim ukazał się worek depozytowy z moim numerem. To był cud! Prawie siłą przedarłam się do autobusu ( wolontariusze walczyli dzielnie, żeby mnie nie wpuścić, ale przegrali), jak małpa podwieszając się pod sufitem dotarłam do mojego worka, wyjęłam chip, wysiadłam i przymocowałam go do sznurówek. Start za 5 min! Przez resztę czasu przepraszałam wolontariuszy za zamieszanie, przeszkadzanie im, za to, że jestem ofiarą losu…i że prawie ich nie pobiłam, chcąc wedrzeć się do środka. Niby przyjęli przeprosiny, ale po minach wnioskowałam, że życzą mi śmierci, a co najmniej złamania nogi…Zasłużyłam. Minutę przed startem odnalazłam swojego zająca ( a właściwie trzech ) prowadzącego na czas 5 h ( realnie oceniałam swoje możliwości ). Po tych wszystkich zawirowaniach byłam już tak zmęczona, jakbym miała za sobą połówkę. Usłyszałam odliczanie i wystrzał startera. Na początku wszystko szło bardzo dobrze, miałam nawet wrażenie, że tempo jest dla mnie za wolne. Trasa prowadziła najpierw przez centrum, potem ,,zahaczyliśmy” ul. Mariacką…na której z otwartego już piwnego ogródka zagorzali kibice ochoczo zapraszali na piwny poczęstunek ( a było po dziewiątej rano!). Z zaproszenia skorzystał ,,Bosy Biegacz”, który również startował w Silesi. Następnie trasa wiodła na Dolinę Trzech Stawów. Zające spisywali się na medal! Zagadywali, mówili jak zachowywać się na punktach odżywiania, pomagali tym, którzy zostawali w tyle. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że ta trójka była najlepszymi zającami, z jakimi miałam okazję biec na maratonie. Aż żałuję, że nie znam nazwisk, bo mimo upływu lat, nie biegłam z lepszymi, bardziej zaangażowanymi i przyjaznymi pacemakerami. Ok. 12 km zaczęłam odczuwać dyskomfort, prawie nieprzespana noc, przygody przed startem, odwodnienie i pusty żołądek robiły swoje.
Dzięki zającom zwalczyłam kryzys i biegłam dalej, ale na 18 km nie dałam rady i odłączyłam się od grupy. Jeden z trójki zająców został ze mną w tyle i walczył dobre 10 minut, żeby mnie pozbierać do kupy. Poprosiłam go jednak, by wracał do swoich, i obiecałam, że będę ich gonić. Kłamstwo to było podłe – miałam zamiar zejść na połówce. Czułam się fatalnie i chciało mi się płakać. Masz ten swój maraton – powtarzałam w duchu i przeklinałam moment zapisu.
Maszerowałam i biegłam ( czytaj – czołgałam się), z mocnym postanowieniem dotarcia już tylko do Spodka ( połowa trasy Silesi w 2013r). Osiągnęłam ten punkt po 2.40h czegoś, czego nie można było nazwać nawet truchtem ( moja życiówka na 21 w tamtym czasie to 2.03h!). Rozglądam się, gdzie by tu rzucić moje zwłoki…a tam pusto. Nikogo z organizatorów, wolontariuszy już tam nie było. Zaczęłam zimną kalkulację – jeśli tu zakończę bieg, to co z moimi rzeczami? Wszystko jest na mecie. To może jednak spróbować tam jakoś dotrzeć mimo wszystko.
Limit czasu na maraton to 6h, to może mam jakieś szanse. Zamyślona nawet nie zauważyłam, jak wspinam się Al. Korfantego, bez przerw na marsz. Ku swojemu zadziwieniu nawet złapałam fajny rytm biegu, czułam się też lepiej – tak jakby organizm stwierdził, że i tak nic już nie wskóra, więc po co tracić energię na lamenty. Trzeba dotrzeć do mety. Koniec i kropka. Zdarzyła się też sytuacja, która poprawiła moje tempo biegowe. Kolega biegacz, który od paru km czołgał się razem ze mną tak od 15 min uporczywie zapraszał mnie do kina i na kawę nie bacząc na brak zainteresowania z mojej strony, więc postanowiłam trochę mu uciec. Przyspieszyłam i poczułam się jeszcze lepiej. Właściwie miałam wrażenie, że od 24 km dopiero zaczynam swój start. Od 30 km biegu już tylko wyprzedzałam, oczywiście wcześniej praktycznie wszyscy wyprzedzili mnie. Nie zmienia to jednak faktu, jak wspaniałe to było uczucie. Miałam wrażenie posiadania jakiś super mocy. Każdemu życzę takiego debiutu, na którym kryzys ( choć u mnie ważył 16 ton) przychodzi na początku, a później jest tylko lepiej i lepiej. Mijałam coraz to więcej biegaczy.
Moment, w którym zawodnik, wyglądający na doświadczonego, bił mi brawo, kiedy go wyprzedziłam, zostanie mi w pamięci na zawsze. Do samego końca nie pozwoliłam, żeby ktoś mnie wyprzedził. W euforii pokonałam ostatnie dwa km maratonu, chcąc ,,pożreć” jak największą liczbę maratończyków. Bieg ukończyłam prawie sprintem jeszcze o sekundę wyprzedzając jakiegoś zawodnika tuż przed metą. Ostatecznie osiągnęłam czas 5.05.13. Prawie dogoniłam moją docelową maratońską grupę, odrabiając w drugiej połowie dystansu prawie 20 min straty. Na szyi poczułam coś absolutnie cudownego – ciężar medalu za ukończenie maratonu. Zostałam maratończykiem!!! Wiem, że z nędznym czasem, ale zważywszy na okoliczności nie mam się chyba czego wstydzić. Jest jeszcze jedna ciekawostka – czas mojego debiutu, zgodny był … z terminem biegu! Był to PIĄTY Silesia Marathon, 12 maja ( następna piątka) w 2013 r.( 5h 5min 13 sekund!!!) Kto jeszcze może pochwalić się takim wyczynem?!
Z perspektywy czasu uważam ten start za bardzo udany. Mimo kiepskiego przygotowania maraton obszedł się ze mną dość łagodnie. Wszystkie przeszkody zwaliły się na mnie na samym początku, nie dałam się i potem zostało wszystko co najlepsze i najpiękniejsze…wspaniali ,,zające”, pokonanie kryzysu, spektakularna ucieczka przed podrywaczem ulicami miasta, to wyprzedzanie, zyskanie szacunku u ,,zawodowców”, doping w gwarze śląskiej w Siemianowicach Śląskich, z którego nie zrozumiałam ani słowa, ten sprint i wyprzedzenie o 1 s na samej mecie…i meta. O tak, osiągnięcie mety w trybie – ,,jestem żywy i szczęśliwy” a nie w trybie ,,dobijcie mnie” życzę każdemu, absolutnie każdemu stającemu na starcie pierwszego maratonu…i nie oszukujmy się, zawsze są następne maratony…bo emocje towarzyszące temu dystansowi są piękne, czyste i niepowtarzalne. Mam wrażenie, że ten dystans uwalnia z biegacza rzeczy, które na co dzień skrywane są w cieniu. Dorośli ludzie płaczą ze wzruszenia, stateczny na co dzień człowiek skacze i tańczy taniec radości, ktoś inny przeklina wszystko dookoła…nie da się opisać tego, co się czuje po przekroczeniu mety pierwszego/kolejnego maratonu. Nie bez przyczyny, to Święty Graal i Królewski Dystans. Warto pamiętać jednak o solidnym przygotowaniu do startu, by mieć tylko wspaniałe wspomnienia i uniknąć tych wszystkich ,, złych przygód”. W przeddzień jeść TYLKO znane sobie potrawy, a nie ryzykować czegoś nowego. Trzy razy sprawdzić spakowane rzeczy na bieg. Przed oddaniem depozytu sprawdzić czy nie oddaje się przypadkiem chipa i numeru startowego. Przybyć na miejsce startu dużo wcześniej. Dokładnie przeczytać regulamin i informację od organizatora – dowiedziałabym się np. gdzie jest szatnia. Ubranie adekwatne do panujących warunków ( ten cholerny polar musiałam wiązać sobie w pasie już w okolicy Nikiszowca….No i przede wszystkim cieszyć się tą chwilą . Być ,,tu i teraz”. To pierwszy maraton, coś co się nie powtórzy. Nie martwcie się o wynik, niezależnie od wszystkiego, jeśli tylko go ukończycie, będzie ,,życiówka”. Przybijajcie ,,piątki” z dzieciakami, machajcie do kibiców, dziękujcie wolontariuszom podającym kubki z wodą, zobaczcie miasto z zupełnie innej perspektywy. Nagle, podczas maratonu jest ono tylko dla Was. To też niezapomniane wrażenie.
A teraz najważniejsze wbiegajcie na metę na ,,pełnej kicie” z rękami w górze. Niezależnie od uzyskanego czasu. To jest ten moment – czekaliście na niego , dla tej chwili biegaliście przy marznącym deszczu po ciemku, dla tej chwili rezygnowaliście z sobotniej imprezy, żeby robić długie wybiegania w niedzielne poranki. Celebrujcie go, a medal z maratonu noście na szyi przez cały dzień. Zrobiliście coś wielkiego – zostaliście MARATOŃCZYKAMI. Powodzenia!
Zastanawiasz się czy wziąć udział w ekstremalnym wydarzeniu (każdy ekstremalność mierzy swoją miarą), ale wahasz się? Masz wątpliwości? Obawy? A może się boisz? Koniecznie przeczytaj tekst biegającej pani weterynarz, Marioli Powroźnej.
Wyzwania w życiu są ważne. Dodają mu smaku. Są też trochę uzależniające. Kop, którego się dostaje po udanej szalonej eskapadzie, zawodach ultra, czy czemuś podobnemu jest cudowny. Łatwo się w tym trochę zatracić. Szukać więcej i więcej, mocniej, wyżej. Szuka się tych granic z szerokim uśmiechem. Przydaje się w takich momentach solidna lekcja pokory. Lekcji takiej zasmakowałam na tegorocznej edycji zimowego ultramarotonu w Szczyrku – osławionej, nie bez powodu, Zamieci. Bieg polega na wykonaniu jak największej liczby pętli na trasie prowadzącej na szczyt Skrzycznego i w dół, do Szczyrku, gdzie znajduje się meta/start. Warunki w tym roku zapowiadały się wspaniale. Słońce, śnieg, umiarkowany mróz, prawie bezwietrznie ( czytaj – na Skrzycznem porywisty wiatr ;-). Nic tylko nastawić się na długie bieganie. Przygotowując się do Zamieci przewertowałam chyba wszystkie teksty napisane przez uczestników poprzednich edycji i starałam się nie powielać błędów – czyli obowiązkowo stuptuty, raki biegowe, rzeczy na przebranie z wieloma parami skarpet, dodatkowe baterie do czołówki. Czułam się uzbrojona, niebezpieczna i baaardzo przygotowana. Zwłaszcza raki biegowe (szarpnęłam się na Grivela) sprawiały, że same ich posiadanie predysponuje do zdobycia Everestu. No cóż, nie wiem czy jeszcze kiedyś włożę te cholerne raki…ale po kolei.
Jednym z powodów, dla których na pewno będę się zapisywać na następne edycje (oprócz wyrównania rachunków), to fantastyczna atmosfera . To trzeba po prostu przeżyć. Tam nikt nie zadziera nosa, zawodnicy z czołówki są mili i pomocni dla szaraczków, odprawa krótka, na temat i z dowcipem. Ogólnie nie czuć „napinki”. Ma się wrażenie, że przyjechało się na jakiś trening biegowy ze znajomymi. Nie czuć przedstartowych nerwów.
Start Zamieci odbywa się o godzinie 12:00 w sobotę, koniec biegu jest dokładnie po 24h, czyli w niedzielne południe. O 11:00 czyli godzinę przed Zamiecią, odbywa się Zadyma. Zadyma to bieg towarzyszący, odbywający się po tej samej pętli i jest, jak to określają wszyscy (łącznie z uczestnikami) pługiem dla Zamieci – W sensie tłum ludzi przeciera w śniegu ścieżkę dla ultrasów. Hmmm…w tym roku coś poszło nie tak z tym przecieraniem.
Pętla wynosiła około 13,5 km. Połowa to podejście, połowa zbieg. Cieszyłam się, tak jak pozostali, że dużo śniegu, to przyjemnie na zbiegu będzie, nawet jak gleba, to w puchaty śnieżek, potem szybko trasa się przetrze i dobrze się będzie biec…Podobno Eskimosi mają 200 słów opisujących śnieg. I nie dziwię się temu wcale, bo proszę Państwa, śnieg śniegowi nierówny. To co w tym roku można było spotkać na trasie Zamieci zyskało wiele polskich określeń, niektórych nie będę tu przytaczać, ale wystarczająco obrazowo brzmi proszek, sypki piach, Vizir do białego, sypkie gó..no, takie tam.
Na podejściu nic jeszcze nie wróżyło dramatu, było miejscami grząsko, ale ustawiłam się posłusznie w kolejce maszerujących zamiataczy i stawiałam stopy w śladach poprzedzającego mnie zawodnika. Było bardzo przyjemnie…taka niedzielna wycieczka. Na nielicznych odcinkach, na których się dało, podbiegałam. Byłam świeża i wygłodniała biegania…i tego zbiegu ze Skrzycznego. Podejście nie wydawało się wcale takie złe do momentu pewnej, wcale nie stromej, prostej, na której można było poczuć przedsmak proszkowego koszmaru.
Z ubitej miejscami powierzchni, wpadało się wprawie po kolana w sypki śnieg. Nie dało się w tym biec, nie można było wykorzystać patentu z chodzeniem po śladach poprzednika, bo to coś osypywało się i zasypywało momentalnie każdą dziurę. Koszmar. Nic to, myślę sobie, będzie dobrze, na następnym kółku będzie już tu pięknie uklepana ścieżka. Wspinam się dalej, do bardzo efektownego odcinka, który znajduję się przy stoku narciarskim. Idzie się wąską półką tuż przy ochronnej czerwonej siatce, której trzymałam się dla asekuracji ręką. Po drugiej stronie beztrosko szusują narciarze, niektórzy delikatnie komentują między sobą bieganie w górach zimą – ,,Patrz, widziałeś ich? Chyba ich pogrzało”. Okoliczności przyrody – przepiękne. Słońce, niebieskie niebo, widoki jak z bajki, lekki marszobieg granią, na której podobno ,,zawsze wieje” i rzeczywiście wiało. Widok na brunatną mgłę spowijającą Szczyrk, upewniał mnie , że jestem we właściwym miejscu i czasie. Takie przyjemne myśli krążyły mi po głowie, że robię coś, co jeszcze rok temu wydawało mi się nieosiągalne, zarezerwowane dla maleńkiej grupki pro.
Podejście pod schronisko na Skrzycznem. ..
Wokół pełno uśmiechniętych ludzi normalnych (narciarzy) i nienormalnych – biegaczy. Atmosfera niczym w Aspen (nigdy nie byłam, ale tam na pewno jest taka atmosfera). Ludzie się opalają w ostrym styczniowym słońcu, nad naszymi głowami przeleciał nawet helikopter. Podchodzę do okna, za którym siedzi chłopak przy komputerze i pokazuje mi ,,ok.”, że mój chip został zczytany (w Zamieci są dwa chipy, jeden na buta, drugi na plecak). Swoją drogą zastanawiam się jakim twardzielem trzeba być, żeby przez 24h pokazywać ludziom podniesiony kciuk… Po odbiciu chipa zdejmuję plecak i wyjmuję moje nowe zabawki, czyli biegowe raki. Zakładam je, choć z trudem, bo oczywiście nie zrobiłam przymiarki wcześniej, plecak na plecy i heja w dół. Przez chwilę to było coś wspaniałego! Kolce na ubitym śliskim śniegu trzymały tak, że pewnie zbiegałam, prawie na pełnym pędzie. To było to. Słońce, oślepiająca biel śniegu, pęd, twarda nawierzchnia, pełna przyczepność. Nagle wśród ubitego śniegu, zaczęły pojawiać się ,,dziury” ze znajomym sypkim czymś w środku. Jeśli ktoś nieopatrznie w nią wpadł, to zapadał się po kolana.
Zaczęłam przeskakiwać nad tymi dziurami, zawodnicy za mną robili to samo. Musiało to fajnie wyglądać…ale niestety, po jakichś 300 metrach i przeskakiwanie się skończyło. Znów wpadało się w proszkowy koszmar. Brnę w tym, i brnę, i docieram do pierwszego miejsca, wymienionego na odprawie jako niebezpieczne…w grząskim proszku jednak na nic raki się zdały. Nie było wcale niebezpiecznie, tylko mozolnie i powoli w dół. Praktycznie całe zejście to szybsze lub wolniejsze brnięcie w sypkim, głębokim śniegu, urozmaicone stromym odcinkiem wśród drzew. Ostatni niebezpieczny punkt (oznaczony ,,Pozor !!!” to dość przyjemny, choć miejscami stromy zbieg do Szczyrku, który dodawał otuchy stłamszonemu umysłowi i ciału. Przede wszystkim dało się biec. Po drugie, wbrew zapewnieniom organizatorów, że tubylcy nas nie lubią, nie sypią nic na drogę, a wręcz wodę wylewają, było posypane! Wpadam na metę po pierwszej pętli taka…sama nie wiem.
fot. KAROLINA KRAWCZYK
Spodziewałam się, że będzie ciężko, ale ten śnieg i to poruszanie się w nim, niczym w sennym koszmarze…dawało bardzo mocno w kość. Wchodzę do bazy, żeby napić się herbaty. W bazie jest ciepło, przyjemnie, wolontariusze stają na głowie, żeby wszystkim dogodzić, zapraszają na ciepły posiłek, ale tak jakieś ponure miny mają zawodnicy.
Wypijam herbatę, zajadam jakieś orzeszki i wybiegam na drugą pętle. Na trasie pustka. Początek pętli wzdłuż rzeki, potem most, następnie podejście na którym trzeba uważać, żeby skręcić w lewo na pętle, na szczęście trasa jest dobrze oznaczona. Choć to strome podejście, wbiegam na nie…bo to jedno z niewielu miejsc, gdzie da się biec. Zerkam w górę i widzę trzy postacie jedną w zielonej kurtce, dwie w żółtych. ,,O, wyglądają prawie jak ekipa MK Team”, pomyślałam sobie, podbiegam bliżej, a to MK Team w składzie Klaudia, Marek i Marcin. Marcin od razu z naganą ,, Dlaczego biegniesz na podejściu?! Na podejścia się wchodzi”…Ach…gdyby wiedział, że następny krótki odcinek, gdzie się da się biec, jest za szczytem, a potem prawie na samym dole. Zamieniamy parę słów, odprowadzają mnie do mojego skrętu, żegnamy się i idę w górę. Zaczyna się zachód słońca. Jest oszołamiająco pięknie, na trasie cisza. Nawet nie myślę o wyjęciu słuchawek. Na drugiej pętli śnieg też na podejściu się ,,sproszkował” Na grań docieram już o zmroku. Po podbiciu chipa siedzę chwilę na górze, słuchając niechcący rozterek sercowych dwóch panów zgarniających śnieg z tarasu schroniska. Lecę w dół, naprawdę z głęboką nadzieją na to, że jest lepiej. Jest gorzej. Sypki śnieg się nie ubija, a w miejscach gdzie jest twardy – wyżłobione, wąskie, głębokie rynny. Próbując w tym biec, zachowuję się jak oscylator, raz przewraca mnie na lewą stronę, raz na prawą. Któryś z zawodników stwierdził potem, że to były odcinki dla modelek. Myślę, że nie mam szans w modelingu. Przy jednej z gleb asekurując się ręką walnęłam w bryłę lodu. Trzasnęło, ale na szczęście było tylko takie ostrzegawcze trzaśnięcie. Na zjeździe, wśród drzew, raki jednej nogi zahaczają o łydkę drugiej. Aż mi się ciepło zrobiło. Przed ostatnim zbiegiem zdejmuję raki i doskonalę metodę zjazdu ,,na pługa” – jedna noga do przodu, druga pod tyłek i ręce na bok – no w tym już się czuję mistrzynią.
Najbardziej deprymujące w tym wszystkim było to, że inni zawodnicy byli w stanie w tym biec, mijali mnie, a ja się czułam jak przysłowiowa mucha w smole. Na dole w bazie, czekają Klaudia, Marcin i Marek, którzy postanowili dopingować mnie. Najpierw na fali euforii (bo po tym krótkim zbiegu tak jest) opowiadam im o tej ręce, o rakach, o pługu, a potem …o tym sypkim śniegu, o tym brnięciu, o tym, że ciągle mnie wywala na boki, i jakie to bez sensu…i dopada mnie dół, zmęczenie fizyczne i psychiczne przygniata mnie tak nagle, że myślę o rezygnacji z Zamieci. MK Team ratuje mnie jak może, proponuje nawet przygarnięcie na swoją kwaterę, ale to trochę reanimacja nieboszczyka była. Dziękuję im za doping i powłócząc nogami idę do szatni, gdzie wrzuciłam moją torbę z rzeczami i śpiworem. Postanowiłam zdrzemnąć się z godzinę i po tym podjąć decyzję. W szatni niesamowity widok. Porozkładane wszędzie dmuchane materace i karimaty, non stop pracujące suszarki do włosów suszące buty, gwarno, wesoło. Byli tam głównie ludzie startujący w parach, członek zespołu walczył na trasie, a drugi odpoczywał, przebierał, suszył i zjadał ziemniaka (hit kulinarny w bazie).
Usiadłam na krześle, przykryłam śpiworem i zapadłam letarg. Ani to sen, ani czuwanie – jak w pociągu.
Niestety im dłużej siedzi się w bazie, tym ciężej wyjść. Najpierw wyznaczyłam sobie godzinę 23:00 jako czas wymarszu na następną pętlę, potem, na 24…ale nie mogłam się podnieść! W końcu ,,podniósł” mnie monolog biegowego kolegi z krzesełka obok – ,,Wiecie co? Po Zamieci przez tydzień nic nie robię. Będę wieczorami leżał na kanapie, jadł i oglądał takie stare filmy z Van Dammem, jak normalny człowiek…Bo umówmy się, nikt normalny nie robi tego co my. Nikt o zdrowych zmysłach nie wychodzi w nocy biegać na Skrzyczne”. Po tym tekście wstałam z krzesła i wyszłam z bazy na trzecie kółko. Była pierwsza w nocy. Czułam się bardzo dobrze. Pierwszy kilometr pokonany biegiem, poniżej 6.00 otrzepał mnie z resztek senności. Trasa nocą była oznakowana fantastycznie. Skręt z drogi w lewo obwieszony był chyba trzydziestoma odblaskowymi taśmami i jeszcze czerwone migające światełko pokazywało drogę. Włączyłam sobie muzykę . Czułam, że mam Powera, biegłam na podejściu więcej niż na poprzednich pętlach. Nocne widoki na oświetlone miasteczka były nie mniej piękne niż dzienne. Niestety tuż pod samym schroniskiem odcięło mnie, prawie nie miałam siły dojść do schroniska. Odbiłam chipa – gościu pokazał ,,ok.” i weszłam na chwilę do schroniska, żeby się pozbierać, bo przecież zaraz czeka mnie najgorsze, a ja taka słaba. Usiadłam w środku. Siedziało tam też paru zawodników. Musiałam wyglądać bardzo biednie, bo trochę reanimowali mnie czekoladą. Dobra, no przecież tu nie zostaniesz, wracaj na trasę, zobaczysz, będzie ubita, wąska, bo wąska, ale będzie ścieżka… Nadzieja umiera ostatnia. Biegowy odcinek za samym szczytem, to była dla mnie absolutna kwintesencja Zamieci. Wiało niemiłosiernie, kolce trzymały, było twardo. Leciałam w dół w oszałamiającym jak na mnie tempie, chyba zmęczenie przytępia instynkt samozachowawczy. Dla takich chwil się żyje, trenuje, robi monotonne, długie wybiegania…właśnie dla takich emocji. Aż się chciało krzyczeć, ale wichura zmieniła mojego buffa w kamienną maskę, więc co najwyżej dyszenie Lorda Vadera by się wydobyło. Z resztą to nieważne, doświadczyłam czegoś fantastycznego na tym odcinku. Strzał adrenaliny był monstrualny… ale wystarczył na krótko. Kiedy zaczęło się brnięcie do reszty opadłam z sił. Jakby nagle zderzyła się ze ścianą. Jak zombie wlokłam się noga za nogą, tylko kiedy widziałam, że jakaś czołówka pojawia się z tyłu ustępowałam drogi. I mimo, że to byli ,,wymiatacze”, nie był żadnego zadzierania nosa, zawsze padało – ,,Dzięki” i jeszcze pytanie, czy wszystko ,,ok.”. Jeny…naprawdę wyglądałam i przemieszczałam się jak zombie. Zejście dłużyło mi się niemiłosiernie, jakby jakieś zaburzenie czasoprzestrzeni nastąpiło. Do tego zaczęło mnie męczyć pragnienie (wypiłam wszystko co miałam ze sobą w schronisku). Próbowałam sobie przypomnieć ,,Dlaczego nie wolno jeść śniegu”, i choć żaden argument przeciw się nie pojawił, poratowały mnie źródła, z których piłam wodę jak leśne zwierzę. Na stromym zejściu wśród drzew kolec jednej nogi tym razem wbił mi się przy kolanie. Posiedziałam chwilę na śniegu patrząc czy leci krew czy nie. Nie dość, że leśne zwierze, to jeszcze ranne, pomyślałam sobie, czując się do reszty pokonana przez trasę. Skończyło się tylko na widowiskowym siniaku, ale kolce już na dobre powędrowały do plecaka. Doczołgałam się do bazy…i już nie dałam rady wyjść na czwartą pętle. Tak, tak. Tegoroczna Zamieć pokonała mnie. Poszarpała na kawałki, pożarła, wymamlała w paszczy i wypluła. Jestem pełna podziwu i szacunku dla zawodników, którzy kręcili kolejne i kolejne pętle. Jesteście WIELCY!!!
Mimo wszystko Zamieć, choć okrutna i zła, to jest cudowna i naprawdę warto się z nią zmierzyć. Ot tak, dla siebie. Ja za rok wracam, dlatego że…jestem uzależniona. Uzależniona od takich właśnie wariactw i przestępstw dokonywanych na własnym organizmie. Uwielbiam szukać granic, mierzyć się ze swoimi słabościami, dotykać nieznanego …czasem w tych walkach się przegrywa, czasem wygrywa. Ale sama walka jest piękna i warto ją toczyć. Czy wyniosę jakieś wnioski z tej lekcji pokory…eeee, chyba nie…
W imieniu organizatorów serdecznie zapraszamy na VII Miejski Rajd Przygodowy w Katowicach. Plan miasta, punkty kontrolne i szalone zadania specjalne do wykonania. Najbardziej ekstremalna przygoda jaką możesz przeżyć w stolicy woj. śląskiego. Odważysz się?
Impreza odbędzie się 1 kwietnia w dzielnicy Murcki, a startować można na jednej z 4 tras: rodzinnej, pieszej, rowerowej i PROFI.
Wszystkie potrzebne informacje, zapisy: www.rajdkatowice.pl
24 czerwca w Siemianowicach Śląskich odbędzie się II Bieg Świetlików. Właśnie ruszają zapisy…
Druga edycja biegu, ponownie jak pierwsza, odbędzie się w klimatycznym miejscu, w okolicach Stawu Rzęsa, a trasa poprowadzona będzie w okolicach pola golfowego i bażantarni.
Parterem biegu jest Fundacja Sport Support, pomysłodawca programu Lider Animator oraz Coca-Cola.
Tym razem, załoga MK team zorganizuje nie bieg a FESTIWAL ŚWIETLIKÓW, a to oznacza, że przez cały dzień można liczyć na wiele atrakcji. Nie zabraknie zawodów dla dzieci, animacji i warsztatów.
Organizatorzy wciąż pracują nad scenariuszem, dlatego szczególnie proszeni o cierpliwość są rodzice małych biegaczy, bo zapisy na rozgrywki dla dzieci rozpoczną się nieco później.
Póki co, serdecznie zapraszamy do zapisów na biegi na dystansie 5 i 10 km oraz Nordic Walking na dystansie 5 km.
Przypominamy, że na wszystkich dystansach wprowadzony został limit zawodników i każdy startować będzie w innych godzinach:
BIEG na 5 km – start o godzinie 19:30, limit 500 osób BIEG na 10 km – start o godzinie 21:00, limit 500 osób NORDIC WALKING na 5 km – start o godzinie 21:05, limit 200 osób
Szczegóły zostały podane w regulaminie, który dostępny jest TUTAJ.
Zapisy na stronie elektronicznezapisy.pl TUTAJ.
II SIEMIANOWICKI BIEG ŚWIETLIKÓW to drugi bieg zaliczany do cyklu GRAD PRIX MK TEAM 2017, o szczegółach poczytacie TUTAJ.
Cześć! Jesteśmy MK team czyli Marek & Klaudia + team. Nasz zespół, konsekwentnie, od 6 lat, organizuje imprezy biegowe, w których udział bierze tysiące osób. Zachęcamy wszystkich, dzieci i dorosłych, do uprawiania sportu w przyjaznej atmosferze i z uśmiechem na ustach. Łączymy pokolenia i łamiemy bariery.
Sprawiamy, że z biegu na bieg, coraz więcej osób pragnie stać się częścią naszych wydarzeń.
Sprawdź naszą drugą stronę www.mkteamevents.pl