TRWAJĄ ZAPISY NA II SIEMIANOWICKI BIEG ŚWIETLIKÓW

Jeśli ktoś jeszcze szuka pomysłu na spędzenie pierwszego weekendu lata, MK team ma dla niego propozycję. Siemianowicki Festiwal Świetlików, w ramach którego każdy – niezależnie od wieku – znajdzie coś dla siebie. Biegowa impreza organizowana jest w uroczym miejscu, w okolicach Stawu Rzęsa, a jej finałem będą biegi dla dorosłych w świetle gwiazd. Zapisy trwają do 11 czerwca.

PLAKAT

Siemianowicki Festiwal Świetlików odbędzie się w sobotę, 24 czerwca br. Po entuzjastycznie przyjętym, ubiegłorocznym Siemianowickim Biegu Świetlików, organizatorzy zdecydowali rozszerzyć formułę imprezy. W tym roku, poza znanym już śląskim biegaczom biegiem głównym na 5 lub 10 km, odbędą się animacje, zawody dla dzieci i warsztaty. Po raz pierwszy również zespół MK Team przygotował propozycję dla całej rodziny – Rodzinną Sztafetę Świetlików. Prace nad scenariuszem trwają. Festiwal rozpocznie się o godz. 14:00 i potrwa do późnych godzin wieczornych.

– Serdecznie zapraszamy wszystkich, którzy nie boją się ciemności, mają zapał do biegania, maszerują z kijami lub po prostu chcieliby spędzić rodzinnie czas na świeżym powietrzu. II Siemianowicki Bieg Świetlików będzie idealną okazją do powitania lata – mówi Klaudia Kapica, MK team.

Aktualnie trwają zapisy na biegi na dystansie 5 i 10 km oraz Nordic Walking na dystansie 5 km. Warto się spieszyć, ponieważ wprowadzony został również limit zawodników:

– bieg na 5 km – start o godzinie 19:30, limit 500 osób
– bieg na 10 km – start o godzinie 21:00, limit 500 osób
– Nordic Walking na 5 km – start o godzinie 21:05, limit 200 osób

Do udziału w II Siemianowickim Festiwalu Świetlików zaproszeni są również najmłodsi, którzy będą mieli do pokonania 200, 400, 600 oraz 800 metrów. Na wszystkich uczestników biegu czeka wiele atrakcji i nagród.

Aby zgłosić swój udział w II Siemianowickim Festiwalu Świetlików, wystarczy wejść na stronę: www.mkteamevents.pl/swietliki Zapisy trwają do 11 czerwca 2017 roku lub do wyczerpania limitu.

To już druga impreza organizowana w ramach Grand Prix MK team, czyli cyklu organizowanych przez MK team w 2017 roku. W jego skład wchodzą następujące zawody:

16830755_1690397047654128_41779548622349324_n

– III Parkowe Hercklekoty 12.02.2017 r., Chorzów

– II Siemianowicki Festiwal Świetlików 24.06.2017 r., Siemianowice Śląskie

– III Siemianowickie Nocne Marki 28.10.2017 r., Siemianowice Śląskie

– IV Bieg Mikołajkowy 03.12.2017 r., Katowice

Partnerem technicznym biegu jest Siemianowickie Centrum Kultury. Bieg odbywa się pod patronatem Prezydenta Miasta Siemianowice Śląskie, Rafała Piecha.

 

Więcej informacji dot. II Siemianowickiego Biegu Świetlików znajduje się pod adresem: http://www.mkteamevents.pl/swietliki/ oraz na Facebook’u: klik klik

TYDZIEŃ CZAROWANIA

Dziś chciałabym napisać o wyjątkowym dla biegaczy czasie – tygodniu przedmaratońskim.

Mam wśród moich znajomych naprawdę bardzo wielu zapaleńców, którzy biegają maratony praktycznie co tydzień. Moje starty maratońskie ograniczają się zwykle do dwóch maratonów – wiosennego i jesiennego. Przygotowania, które trwają zwykle kilkanaście tygodni, to osobny temat. Najciekawszy i dający najwięcej emocji, jest moim zdaniem ,,tydzień przed”.

Dlaczego ? To składowa paru elementów.

Po pierwsze jest STRACH. Nieważne, że byłeś sumiennym biegaczem, odrabiającym prace domowe ( czytaj plan treningowy), czy też biegałeś tak sobie – zawsze jest strach, albo przynajmniej lekki stresik. Termin biegu , na który się zapisałeś na jesieni, albo wczesną wiosną, wydający się abstrakcyjnie odległą datą – nagle staje się namacalny! To już !!! Już za chwilę! Zaczyna się rachunek sumienia – a to kilometraż nie taki jak powinien, a to dwa kg więcej niż powinno… Trzeba niestety przełknąć te wszystkie gorzkie pigułki.

Po drugie – zaczynają się PRZEDMARATOŃSKIE BOLEŚCI. To bardzo interesujące zjawisko. Mnie również dotyka w mniejszym lub większym stopniu. Tydzień poprzedzający maraton łączy się ze spadkiem przebieganych kilometrów. Nagle człowiek ma więcej czasu. Czasu, z którym nie bardzo wie co zrobić, gdzie się podziać. Sprzyja to wsłuchaniu się w swój organizm, nie potrafię tego inaczej nazwać. To straszne, kiedy okazuje się, że kolano boli, boli kostka, boli w krzyżu…ZAWSZE coś boli. FB rozgrzewa się od rozgoryczonych lub/i rozpaczliwych postów o kontuzjach, które nagle dopadły. Najciekawsze jest to, że one prawie nigdy nie wykluczają biegacza ze startu… odnoszę wrażenie, że to czasem taki podświadomy chwyt – ,,jak mi nie pójdzie to znaczy, że byłem ranny”. Oczywiście zdarza się, że naprawdę coś dopada. Jaka to tragedia dla biegacza, który dozna kontuzji lub zachoruje tuż przed startem, do którego przygotowywał się miesiącami, wie tylko ten, kto jej doświadczył.

Po trzecie – zmienia się dieta. Pal licho te dodatkowe dwa kg! Tydzień ,,przed” makaron rządzi kuchnią i umysłem biegacza. Jeśli jest się szczęśliwym i dumnym rodzicem dziecka, które też uwielbia makaron w każdej możliwej postaci, to kłopot z głowy. Jeśli jednak reszta rodziny nie przepada za włoskimi akcentami, to nadszedł straszny tydzień żywienia się w samotności spaghetti, lazanią – ogólnie mówiąc makaronem z czymś o konsystencji sosu. Po czym rozpoznać, że biegacz będzie biegł maraton? Wystarczy, że otworzymy mu lodówkę. W środku będzie woda, banany, jakiś sos albo dżem, nagotowany makaron ( gotuje się zwykle więcej, bo nie wolno się przed maratonem przemęczać) i banany. Nie, nie będzie piwa ( żeby nie kusiło).

Po czwarte – biegacz przed maratonem staje się ekspertem od pogody. Pilnie obserwuje ( tak naprawdę zaczął już trzy tygodnie wcześniej) prognozy tej że. Ba, staje się samozwańczym meteorologiem, śledzącym przebieg niżów, rozwijające się wyże. Co bardziej zdesperowani tworzą modele dynamiki atmosfery, by jak najlepiej wiedzieć…czy będzie za gorąco czy też nie…Oczywiście o wszystkich swoich spostrzeżeniach informuje całe otoczenie.

Po ostatnie – oto nadszedł tydzień , w którym można stracić połowę znajomych ( drugą połowę traci się po maratonie, zamęczając wszystkich opowieściami z biegu). Człowiek jest trudny do wytrzymania – marudzi, że nie czuje się przygotowany ( patrz pierwsze), marudzi, że boli go kolano ( patrz drugie), nie chce spożywać piwa i pizzy, bo musi teraz ,,ładować węgle”( patrz trzecie), rozpacza, że będzie pogoda zwariowała i będzie za gorąco/za zimno ( patrz czwarte), nie chce nigdzie wychodzić, bo ,,oszczędza nogi”…

Mimo tych wszystkich ,,przeciw” uwielbiam tydzień przed maratonem. Lubię dreszcz strachu, gorączkowe sprawdzanie prognozy pogody ( radość, gdy ma padać, załamanie psychiczne przy bezchmurnych dwudziestu stopniach w górę. Lubię trochę się nad sobą poużalać ….bo tak naprawdę tydzień przed, to CZAS NAGRODY. Tak, tak. Bieg w maratonie – to jest tak naprawdę finisz wielu miesięcy przygotowań. Odbiór pakietu, to jak odbiór prezentu gwiazdkowego ( jak jeszcze koszulka ładna, to w ogóle jest radość podwójna). Sam start to tak naprawdę ,,spijanie śmietanki”

Wydaje mi się, że te wszystkie straszne rzeczy których my biegacze ( i rodziny/ znajomi biegaczy) doświadczamy, są trochę jak starosłowiańskie zaklinanie, żeby jakoś ,,poszło”.

Warto choć raz przeżyć i w pełni doświadczyć tego ,,tygodnia przedmaratońskiego ‘’, bo to bardzo ciekawe życiowe doświadczenie. Życzę wszystkim, żeby strach był jak najmniejszy, pogoda dobra, kolana nie bolały za bardzo, rodzina lubiła makaron a znajomi byli wyrozumiali 😉

Mariola Powroźna

KAC (PO)BIEGOWY

Biegacz dzisiejszych czasów, zwłaszcza korzystający z mediów społecznościowych, jest codziennie zalewany dziesiątkami tekstów motywacyjnych. Wszystko dookoła zdaje się krzyczeć i pokazywać nam palcami – ,,Biegaj”, ,,Startuj „, jesteś wspaniały, nie poddawaj się. …i my biegamy, startujemy, nie poddajemy się…Tyle że to większości z nas nie jest potrzebne. Prawdziwy biegacz z krwi i kości, czyli taki, którego już na dobre ,,wciągnęło” nie potrzebuje przeczytać na Facebook’u, że dzień z bieganiem jest piękniejszy i lepszy – on już o tym wie.

DSC_3528

_20160929_104300

Ilu biegaczy, tyle motywacji. To piękny sport, dla każdego i na każdą kieszeń, znajdzie na niego czas i matka trójki dzieci i pan z biura. Bieganie to świetny sposób na oderwanie się od rzeczywistości. Jeszcze lepiej działają zawody. Szeroko rozumiane zawody, od pięciu kilometrów po parku, po stukilometrowy rajd na orientację. Każda substancja na planecie może działać na nas toksycznie w nieodpowiedniej dawce, lub dozowana w nieodpowiedni sposób. Podobno można się również uzależnić od każdej rzeczy lub substancji…moim zdaniem, podobnie jest z bieganiem i startami w zawodach. Od paru lat gnębi mnie pewien problem. A że lubię sama stawiać diagnozy (z racji wykonywania zawodu lekarza weterynarii), nazwałam ten stan – pobiegowym kacem. Kac to ( wikipedia) złe samopoczucie występujące kilka godzin po spożyciu nadmiernej ilości napojów alkoholowych. Z racji bycia matką, pracy na pełen etat we własnej działalności gospodarczej i próby utrzymania formy, zjawisko bycia na prawdziwym kacu dotyka mnie niezwykle rzadko. Co innego kac pobiegowy, który przygniata i wbija mnie w ziemię, niczym głaz wielkości tego, który zagrał w pierwszej części przygód Indiana Jonesa. Dzień, dwa, trzy dni po zawodach, które wymagały dłuższego przygotowania , a do tego dostarczyły całą masę pozytywnych wrażeń ( przy okazji porządnie zeszmaciły fizycznie) dopada mnie dół. Prawdziwa deprecha. Nie dość , że już po ( maratonie/ultra/rajdzie/triatlonie), trochę jeszcze wszystko boli, człowiek wypadł z regularnego treningu ( nienawidzę regeneracji, nie wiem, co mam ze sobą zrobić) ogólnie – nagle staje się pustka. Ta pustka jest straszna i jest moją czarną stroną biegania. Potwornie ciężko ze mną wtedy wytrzymać. Marudzę, wyolbrzymiam, jestem podłym, złośliwym gnomem. Nie potrafię nad tym zapanować.

1795820_1428532737386356_217987714_o

Załóżmy, że w niedzielę biegłam maraton. Nawet jak kiepsko mi pójdzie, to sam udział i ukończenie biegu mnie cieszy. To tak duża dawka adrenaliny, dopaminy, endorfin…no po prostu jedna wielka pigułka szczęścia. Przed, w trakcie i po, jestem cholernie , cholernie szczęśliwa. Fajerwerki, kolory, konfetti i wata cukrowa…ale w miarę jak opadają emocje, opada też nastrój. Bardzo opada. Do stanu przeddepresyjnego….jak to? Jak to, już po? Dlaczego już? Ale dlaczego nie biegać teraz przez kilka dni, a po kiego regeneracja? Ale wcale nie byłam aż tak zmęczona, a te mikro uszkodzenia mięsni to pewnie bujda…Ale dlaczego dopiero za rok te zawody? I co ja będę robić? Na szczęście kac, tak jak i ten alkoholowy, tak i ten pobiegowy zawsze mija. W przyrodzie wszystko dąży do równowagi, homeostazy. Wydaje się więc, że wielkie przeżycia, cudowne, pozytywne emocje, muszą być czymś odwrotnym chociaż trochę zrównoważone. Zdarza się, że u osób biegających pojawiają się objawy ,,kaca” bez zawodów, bez wielkich wzlotów, wystarczy …kontuzja, albo coś, co nagle przerywa możliwość tzw. ,,pójścia pobiegać”. Wystarczy zwykłe przeziębienie, które wytrąca cię z ram regularnego treningu, czy nawet po prostu przebieżek tak, dla samego dobrego samopoczucia…Dobre samopoczucie znika…

DSC_5729

Od razu nasuwa się pytanie. W taki razie po co to wszystko? Po co narażać się na spadek nastroju po zawodach, na które trzeba się przygotować kilka, kilkanaście tygodni, trzeba jeszcze je opłacić, dojechać, wynegocjować ,,wolny weekend” u rodziny, a potem jeszcze czuć się do d..py. Po co przyzwyczajać ciało i umysł do ubijania kilometrów na leśnych ścieżce, po co wskakiwać na rower, do basenu, po co? Może lepiej nie robić tego, nie biegać, nie startować, nie…no właśnie , nie robić nic.

O nie! Nie, nie i jeszcze raz nie! Wolę płakać do poduszki nad swoim marnym i beznadziejnym życiem ( kurde, raz się zdarzyło) po tym jak przeżyłam najcudowniejszy wschód słońca wbiegając na jakiś szczyt. Wolę chodzić kaczym chodem i unikać znajomych przez tydzień ( żeby się nie pokłócić o byle co) niż , nie czuć mrowienia w mięśniach na sekundy przed strzałem startera, wolę zapisać się na zawody i słyszeć zawodzenie, że ,,znowu będę maił w domu trupa z depresją” niż się nie zapisać…wolę. Wolę żyć na sinusoidzie niż na linii prostej. Może to trochę podchodzi pod chorobę dwubiegunową afektywną, ale jestem tylko weterynarzem a nie psychiatrą. Wydaje mi się też, że nie jestem w tych stanach osamotniona. Myślę, że najlepszym , co można zrobić, żeby trochę złagodzić objawy, to mieć w swoim świecie oprócz biegania, rodziny i pracy jeszcze choćby jedno maluteńkie, niegroźne, tyci tyci hobby, nie wymagające nie wiadomo czego. Takie neutralne, żeby nikt nie skapował, że wciąga – czytanie, rozwiązywanie zagadek kryminalnych w serialach o detektywach, nałogowe oglądanie filmów…a tfuuu nałogowe, nie napisałam tego, oglądanie filmów, uprawianie ogródka, szydełkowanie. Można zająć umysł czymś innym, Można na chwilę zapomnieć…o tej adrenalinie i strachu ,,czy podołam” przed startem, o tym biegu pod górę mimo braku sił i bólu, o tym jęku zawodu, że nie poszło tak jak powinno, o tym surrealistycznie czerwonym zachodzie słońca podczas biegu, o zamrożonych rzęsach, o upale wysuszającym skórę na popiół, o tej oszałamiająco pięknej ścieżce biegowej, o tym śmianiu się prosto w twarz żywiołom…eehhhh…można spróbować, udawać, że się o tym nie myśli…

DSC_4269

…Czy ktoś zna lekarstwo na pobiegowego kaca? Może wprowadzić takie plakietki zapinane na klatce piersiowej – ,, Nie biegałem od 4 dni – nie podchodzić”, czy coś w tym rodzaju…

Mariola Powroźna (nie biegająca od trzech dni z powodu przeziębienia)

ŚWIĘTY GRAAL

Od paru dobrych lat panuje w Polsce moda na bieganie. Bardzo się z tego faktu cieszę, sama biegam rekreacyjnie od podstawówki, więc pamiętam czasy, kiedy byłam JEDYNYM biegaczem na leśnych ścieżkach, lub na chodnikach miast. Czułam się często jak jakieś egzotyczne zwierze, no bo jak to ? Biegać, tak po prostu, jak pani od wuefu nie każe, a do tego dziewczyna….Wiele mam z tego okresu anegdot i historii, zarówno zabawnych jak i strasznych, ale dziś nie o tym.

unnamed (1)

Popularność biegania niesie ze sobą zjawisko rozrostu i zwielokrotnienia imprez biegowych, na różnych dystansach, podłożach, itp. Jednak mimo różnorodności ,, ofert na rynku” (rajdy przygodowe, crossy, biegi na orientację, biegi górskie, surviwalowe), Świętym Graalem biegacza początkującego, czy też zaawansowanego pozostaje Maraton. To nadal Król Królów i Władca Pierścieni, dystans rozbudzający wyobraźnie, kochany przez miliony, znienawidzony przez tysiące( a może odwrotnie)… to magiczne 42,195 m, które każdy chce choć raz przebiec.

Choć raz się zmierzyć. Medal z ukończenia maratonu jest chyba jednym z najbardziej pożądanych rzeczy w szeroko rozumianym świecie biegowych trofeów. Nieważne ile ma się już medali z innych biegów, nieważne, że koszulki z imprez biegowych wysypują się z szaf….Medal z pierwszego maratonu i pierwsza maratońska koszulka ( jeśli była w pakiecie) nie zaginie w czeluściach czasu NIGDY. Podobnie jest ze wspomnieniami z tego startu. Dam głowę, że każdy pamięta ,,swój pierwszy raz”.

unnamed

Pomysł na napisanie tego tekstu zakiełkował mi w głowie z powodu zbliżającego się wielkimi krokami sezonu maratonów wiosennych. Niedługo też będę obchodzić czwartą rocznicę dostania się do elitarnego grona maratończyków. Wiosną przyroda budzi się do życia, słońce i świeża zieleń napawa optymizmem i energią życiową, i w głowach wielu, bardzo wielu, truchtających po ścieżkach biegaczy rodzi się pytanie – ,,A może by tak przebiec maraton? Ile to się słyszało historii o ludziach, co praktycznie bez przygotowania wystartowało i dali radę. Ile to opowieści, że nawet na kacu, po całonocnej imprezie…nagle dopada człowieka myśl, że to może wcale nic takiego trudnego, wystarczy trochę samozaparcia i jakoś pójdzie…Nic bardziej mylnego. Maraton to nie cztery razy 10 km, to nie dwa razy 21 km, to zupełnie, zupełnie inny dystans. Mam na swoim koncie start tylko/aż w siedmiu maratonach – każdy był inny! Na każdym musiałam stoczyć walkę z innym smokiem. Dziś chciałabym się podzielić historią z mojego debiutu.

Mój pierwszy maraton, to była Silesia Marathon w maju 2013 roku. Zacznijmy od tego, że nie byłam gotowa. Piszę to z całą odpowiedzialnością. Owszem, biegałam cały czas, ale najdłuższy dystans jaki przebiegłam ledwie wystawał ponad 20 km. Postanowiłam zaryzykować, choć bardzo się denerwowałam i nie byłam przekonana, czy dam radę go ukończyć. Cóż więc mną kierowało? Nie chodziło o nonszalancję, przegrany zakład, albo próbę udowodnienia sobie nie wiadomo czego. Mieszkałam w Katowicach od niedawna, więc pomyślałam, że przebiegnięcie tu pierwszego maratonu będzie przypieczętowaniem ,,zdobycia miasta”, poza tym królewski dystans od zawsze był moim wielkim marzeniem. Przez lata uważałam maratończyków za herosów. Grupę ludzi, którym należy się największy szacunek i do której nie wiem, czy kiedykolwiek się dostanę Mimo silnej motywacji stres osiągnął tak wielki poziom, że noc, w przeddzień biegu, spędziłam w łazience, wymiotując co parę godzin. Do tej pory nie wiem, czy to jednak nie było zatrucie pokarmowe, ale fakt pozostaje faktem – wymęczona ledwie podniosłam się rano, ale o ,,śniadaniu maratończyka,, nie było mowy. Po 15 min od wyjścia z domu, ze spakowanym dzień wcześniej plecakiem coś mnie tknęło i sprawdziłam jeszcze raz jego zawartość na ławce w parku – oczywiście, nie wiem jakim cudem, ale udało mi się zapomnieć spodenek biegowych. Biegusiem do domu po spodnie i na miejsce startu, które mieściło się w okolicach Spodka. Przez tą wpadkę ze spodniami musiałam solidnie pobiec, żeby dotrzeć do centrum na czas. Na miejscu nie mogłam odnaleźć szatni, wiec przebierałam się w autobusie ( ku uciesze wolontariuszy płci męskiej ), w którym zbierane były depozyty. Do końca nie mogłam zdecydować się czy pobiegnę w lekkim polarze, czy w kurtce przeciwdeszczowej, było zimno i padało ( debiutant nie wie jeszcze, że to idealna pogoda na maraton i trzeba lecieć na krótko).

unnamed (3)

Zdecydowałam się na kurtkę, włożyłam chip do kieszeni i załadowałam rzeczy do worka depozytowego. Oczywiście kobieta jest zmienna i niezdecydowana (a zwłaszcza kobieta debiutująca w maratonie), więc jednak zamieniłam kurtkę na polar. Polar na maraton w maju… krew mnie teraz zalewa, kiedy to sobie przypominam! Oddałam zamknięty worek wolontariuszom i zadowolona z siebie poszłam się rozgrzewać i ,, chłonąć atmosferę,, wymarzonego biegu.

Rozgrzewam się i rozglądam, przyglądam się innym zawodnikom i coś mi się nie zgadzało. Przyglądam się sobie uważnie. Numer startowy jest, zegarek jest, buty są…buty…a gdzie jest chip!? Sięgam do kieszeni i blednę. Chip jest w kieszeni, ale kurtki… w depozycie… w autobusie.

Do startu zostało 15 min. Spanikowana biegnę do autobusu, sama się uspokajam, że przecież na workach są numery startowe, podadzą mi szybko mój worek i zabiorę chipa. Marzenia. Wolontariusz pokazał mi wielką górę czarnych worków wypełniających po sufit połowę autobusu i się zaśmiał. Nie było szans, żebym odnalazła mój. Musiałabym przerzucić wszystko. Bliska płaczu oparłam się czołem o szybę okna z boku autobusu… No to mogę wracać do domu, albo pojadę na metę do Parku Śląskiego, będę – a właściwie mój chip – pierwsza na mecie. Otworzyłam oczy, spojrzałam na szybę i oczom moim ukazał się worek depozytowy z moim numerem. To był cud! Prawie siłą przedarłam się do autobusu ( wolontariusze walczyli dzielnie, żeby mnie nie wpuścić, ale przegrali), jak małpa podwieszając się pod sufitem dotarłam do mojego worka, wyjęłam chip, wysiadłam i przymocowałam go do sznurówek. Start za 5 min! Przez resztę czasu przepraszałam wolontariuszy za zamieszanie, przeszkadzanie im, za to, że jestem ofiarą losu…i że prawie ich nie pobiłam, chcąc wedrzeć się do środka. Niby przyjęli przeprosiny, ale po minach wnioskowałam, że życzą mi śmierci, a co najmniej złamania nogi…Zasłużyłam. Minutę przed startem odnalazłam swojego zająca ( a właściwie trzech ) prowadzącego na czas 5 h ( realnie oceniałam swoje możliwości ). Po tych wszystkich zawirowaniach byłam już tak zmęczona, jakbym miała za sobą połówkę. Usłyszałam odliczanie i wystrzał startera. Na początku wszystko szło bardzo dobrze, miałam nawet wrażenie, że tempo jest dla mnie za wolne. Trasa prowadziła najpierw przez centrum, potem ,,zahaczyliśmy” ul. Mariacką…na której z otwartego już piwnego ogródka zagorzali kibice ochoczo zapraszali na piwny poczęstunek ( a było po dziewiątej rano!). Z zaproszenia skorzystał ,,Bosy Biegacz”, który również startował w Silesi. Następnie trasa wiodła na Dolinę Trzech Stawów. Zające spisywali się na medal! Zagadywali, mówili jak zachowywać się na punktach odżywiania, pomagali tym, którzy zostawali w tyle. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że ta trójka była najlepszymi zającami, z jakimi miałam okazję biec na maratonie. Aż żałuję, że nie znam nazwisk, bo mimo upływu lat, nie biegłam z lepszymi, bardziej zaangażowanymi i przyjaznymi pacemakerami. Ok. 12 km zaczęłam odczuwać dyskomfort, prawie nieprzespana noc, przygody przed startem, odwodnienie i pusty żołądek robiły swoje.

unnamed (2)

Dzięki zającom zwalczyłam kryzys i biegłam dalej, ale na 18 km nie dałam rady i odłączyłam się od grupy. Jeden z trójki zająców został ze mną w tyle i walczył dobre 10 minut, żeby mnie pozbierać do kupy. Poprosiłam go jednak, by wracał do swoich, i obiecałam, że będę ich gonić. Kłamstwo to było podłe – miałam zamiar zejść na połówce. Czułam się fatalnie i chciało mi się płakać. Masz ten swój maraton – powtarzałam w duchu i przeklinałam moment zapisu.

Maszerowałam i biegłam ( czytaj – czołgałam się), z mocnym postanowieniem dotarcia już tylko do Spodka ( połowa trasy Silesi w 2013r). Osiągnęłam ten punkt po 2.40h czegoś, czego nie można było nazwać nawet truchtem ( moja życiówka na 21 w tamtym czasie to 2.03h!). Rozglądam się, gdzie by tu rzucić moje zwłoki…a tam pusto. Nikogo z organizatorów, wolontariuszy już tam nie było. Zaczęłam zimną kalkulację – jeśli tu zakończę bieg, to co z moimi rzeczami? Wszystko jest na mecie. To może jednak spróbować tam jakoś dotrzeć mimo wszystko.

Limit czasu na maraton to 6h, to może mam jakieś szanse. Zamyślona nawet nie zauważyłam, jak wspinam się Al. Korfantego, bez przerw na marsz. Ku swojemu zadziwieniu nawet złapałam fajny rytm biegu, czułam się też lepiej – tak jakby organizm stwierdził, że i tak nic już nie wskóra, więc po co tracić energię na lamenty. Trzeba dotrzeć do mety. Koniec i kropka. Zdarzyła się też sytuacja, która poprawiła moje tempo biegowe. Kolega biegacz, który od paru km czołgał się razem ze mną tak od 15 min uporczywie zapraszał mnie do kina i na kawę nie bacząc na brak zainteresowania z mojej strony, więc postanowiłam trochę mu uciec. Przyspieszyłam i poczułam się jeszcze lepiej. Właściwie miałam wrażenie, że od 24 km dopiero zaczynam swój start. Od 30 km biegu już tylko wyprzedzałam, oczywiście wcześniej praktycznie wszyscy wyprzedzili mnie. Nie zmienia to jednak faktu, jak wspaniałe to było uczucie. Miałam wrażenie posiadania jakiś super mocy. Każdemu życzę takiego debiutu, na którym kryzys ( choć u mnie ważył 16 ton) przychodzi na początku, a później jest tylko lepiej i lepiej. Mijałam coraz to więcej biegaczy.

15253630_1811593195746973_6880095271483995500_n

Moment, w którym zawodnik, wyglądający na doświadczonego, bił mi brawo, kiedy go wyprzedziłam, zostanie mi w pamięci na zawsze. Do samego końca nie pozwoliłam, żeby ktoś mnie wyprzedził. W euforii pokonałam ostatnie dwa km maratonu, chcąc ,,pożreć” jak największą liczbę maratończyków. Bieg ukończyłam prawie sprintem jeszcze o sekundę wyprzedzając jakiegoś zawodnika tuż przed metą. Ostatecznie osiągnęłam czas 5.05.13. Prawie dogoniłam moją docelową maratońską grupę, odrabiając w drugiej połowie dystansu prawie 20 min straty. Na szyi poczułam coś absolutnie cudownego – ciężar medalu za ukończenie maratonu. Zostałam maratończykiem!!! Wiem, że z nędznym czasem, ale zważywszy na okoliczności nie mam się chyba czego wstydzić. Jest jeszcze jedna ciekawostka – czas mojego debiutu, zgodny był … z terminem biegu! Był to PIĄTY Silesia Marathon, 12 maja ( następna piątka) w 2013 r.( 5h 5min 13 sekund!!!) Kto jeszcze może pochwalić się takim wyczynem?!

Z perspektywy czasu uważam ten start za bardzo udany. Mimo kiepskiego przygotowania maraton obszedł się ze mną dość łagodnie. Wszystkie przeszkody zwaliły się na mnie na samym początku, nie dałam się i potem zostało wszystko co najlepsze i najpiękniejsze…wspaniali ,,zające”, pokonanie kryzysu, spektakularna ucieczka przed podrywaczem ulicami miasta, to wyprzedzanie, zyskanie szacunku u ,,zawodowców”, doping w gwarze śląskiej w Siemianowicach Śląskich, z którego nie zrozumiałam ani słowa, ten sprint i wyprzedzenie o 1 s na samej mecie…i meta. O tak, osiągnięcie mety w trybie – ,,jestem żywy i szczęśliwy” a nie w trybie ,,dobijcie mnie” życzę każdemu, absolutnie każdemu stającemu na starcie pierwszego maratonu…i nie oszukujmy się, zawsze są następne maratony…bo emocje towarzyszące temu dystansowi są piękne, czyste i niepowtarzalne. Mam wrażenie, że ten dystans uwalnia z biegacza rzeczy, które na co dzień skrywane są w cieniu. Dorośli ludzie płaczą ze wzruszenia, stateczny na co dzień człowiek skacze i tańczy taniec radości, ktoś inny przeklina wszystko dookoła…nie da się opisać tego, co się czuje po przekroczeniu mety pierwszego/kolejnego maratonu. Nie bez przyczyny, to Święty Graal i Królewski Dystans. Warto pamiętać jednak o solidnym przygotowaniu do startu, by mieć tylko wspaniałe wspomnienia i uniknąć tych wszystkich ,, złych przygód”. W przeddzień jeść TYLKO znane sobie potrawy, a nie ryzykować czegoś nowego. Trzy razy sprawdzić spakowane rzeczy na bieg. Przed oddaniem depozytu sprawdzić czy nie oddaje się przypadkiem chipa i numeru startowego. Przybyć na miejsce startu dużo wcześniej. Dokładnie przeczytać regulamin i informację od organizatora – dowiedziałabym się np. gdzie jest szatnia. Ubranie adekwatne do panujących warunków ( ten cholerny polar musiałam wiązać sobie w pasie już w okolicy Nikiszowca….No i przede wszystkim cieszyć się tą chwilą . Być ,,tu i teraz”. To pierwszy maraton, coś co się nie powtórzy. Nie martwcie się o wynik, niezależnie od wszystkiego, jeśli tylko go ukończycie, będzie ,,życiówka”. Przybijajcie ,,piątki” z dzieciakami, machajcie do kibiców, dziękujcie wolontariuszom podającym kubki z wodą, zobaczcie miasto z zupełnie innej perspektywy. Nagle, podczas maratonu jest ono tylko dla Was. To też niezapomniane wrażenie.

A teraz najważniejsze wbiegajcie na metę na ,,pełnej kicie” z rękami w górze. Niezależnie od uzyskanego czasu. To jest ten moment – czekaliście na niego , dla tej chwili biegaliście przy marznącym deszczu po ciemku, dla tej chwili rezygnowaliście z sobotniej imprezy, żeby robić długie wybiegania w niedzielne poranki. Celebrujcie go, a medal z maratonu noście na szyi przez cały dzień. Zrobiliście coś wielkiego – zostaliście MARATOŃCZYKAMI. Powodzenia! 

Mariola Powroźna

NOWA KOLEKCJA DLA BIEGACZY I ROWERZYSTÓW OD LIDL’A JUŻ W SKLEPACH

13 marca 2017 w sklepach LIDL POLSKA ukazała się nowa kolekcja dla biegaczy i miłośników dwóch kółek. Mamy przyjemność testować niektóre z produktów:

damskie:
-bluza z długim rękawem
-koszulka z krótkim rękawem
-koszulka bez rękawów
-leginsy
-kurtka przeciwdeszczowa
-buty sportowe
męskie:
-koszulka z krótkim rękawem
-kurtka przeciwdeszczowa
-buty sportowe

17409894_1460708303979835_2016917848_n

w drodze na zawody 🙂

17274390_1453515661365766_1895343677_n

17321336_1453515668032432_624679294_n

17321482_1453515611365771_107226590_n

Kurtka przeciwdeszczowa jest wykonana z dobrej jakości materiałów. W ostatnich dniach pogoda  sprzyjała testom. Kurtka sprawdziła się bardzo dobrze, a dodatkowo, jej design bardzo nam odpowiada. Zdecydowanie jest warta swojej ceny, która i tak odbiega od ofert, znanych sklepów sportowych.

IMG_7448

IMG_7455

Buty sportowe z Lidl’a mamy już trzecie albo nawet czwarte. Za każdym razem dobrze się sprawdzają. Są wygodne, przewiewne, dobrze amortyzują. Nadają się nie tylko na spacery ale także do uprawiania sportu. W minioną niedzielę mieliśmy okazję wystartować w zawodach sportowych. Pomimo, że tuż przed startem wyszło słońce i pogoda była iście wiosenna, w tygodniu poprzedzającym stale padało, dlatego obawialiśmy się jak buty poradzą sobie na miękkich, podmokłych, leśnych ścieżkach. Niepotrzebnie. Buty spisały się rewelacyjnie, trzymały się podłoża i dobrze amortyzowały wstrząsy. But jest idealnej szerokości, dlatego pomimo, iż startowaliśmy w zawodach w nowych butach nie nabawiliśmy się żadnych obtarć.
Nie wiemy jak buty będą zachowywać się gdy ktoś biega 50 km tygodniowo, na nasze dwunastokilometrowe treningi są idealne.

IMG_7453

17392103_1460705520646780_1264791641_n

Moje serca skradły oferowane tym razem koszulki, a zwłaszcza ich kolor. Piękny zestaw kolorów, dobrze skrojone i z dobrej jakości materiałów bluzy i koszulki idealnie sprawdzą się na wiosennych i letnich treningach. Obawiałam się,że po moim poście na facebooku, na niedzielnych zawodach co trzecia biegaczka będzie wyglądać jak ja…. na szczęście tym razem byłam jedyną pomarańczką na trasie 🙂

17321551_1453515604699105_812387086_n

17328061_1453515648032434_1853819124_n

IMG_7474

Koszulki biegowe – męskie są w mniej stonowanych kolorach, bez wątpienia jednak pozostają widoczne. Neonowe wstawki świetnie komponują się z czernią koszulki. Materiał jest lekki i przewiewny. Przyjemny w dotyku.
Propozycja Lidl’a z pewnością przypadnie do gustu nie jednemu biegaczowi i biegaczce, zwłaszcza, że ceny są naprawdę niskie.

17453703_1460705503980115_1999193644_o

17439919_1460705507313448_535023917_n

Pomimo, iż nasze szafy pękają w szwach, a rzeczy do biegania mamy całe mnóstwo, z chęcią zaopatrzyliśmy się w nową kolekcję, którą oferuje Lidl Polska.
Polecamy Wam zapoznać się z najnowszą propozycją sklepu, może uda się coś jeszcze upolować?

17410194_1460705540646778_291461042_n

Pozdrawiamy, MK team!

DO TRZECH RAZY SZTUKA CZYLI ZAMIEĆ 2017

Zastanawiasz się czy wziąć udział w ekstremalnym wydarzeniu (każdy ekstremalność mierzy swoją miarą), ale wahasz się? Masz wątpliwości? Obawy? A może się boisz? 
Koniecznie przeczytaj tekst biegającej pani weterynarz, Marioli Powroźnej.

Wyzwania w życiu są ważne. Dodają mu smaku. Są też trochę uzależniające. Kop, którego się dostaje po udanej szalonej eskapadzie, zawodach ultra, czy czemuś podobnemu jest cudowny. Łatwo się w tym trochę zatracić. Szukać więcej i więcej, mocniej, wyżej. Szuka się tych granic z szerokim uśmiechem. Przydaje się w takich momentach solidna lekcja pokory. Lekcji takiej zasmakowałam na tegorocznej edycji zimowego ultramarotonu w Szczyrku – osławionej, nie bez powodu, Zamieci. Bieg polega na wykonaniu jak największej liczby pętli na trasie prowadzącej na szczyt Skrzycznego i w dół, do Szczyrku, gdzie znajduje się meta/start. Warunki w tym roku zapowiadały się wspaniale. Słońce, śnieg, umiarkowany mróz, prawie bezwietrznie ( czytaj – na Skrzycznem porywisty wiatr ;-). Nic tylko nastawić się na długie bieganie. Przygotowując się do Zamieci przewertowałam chyba wszystkie teksty napisane przez uczestników poprzednich edycji i starałam się nie powielać błędów – czyli obowiązkowo stuptuty, raki biegowe, rzeczy na przebranie z wieloma parami skarpet, dodatkowe baterie do czołówki. Czułam się uzbrojona, niebezpieczna i baaardzo przygotowana. Zwłaszcza raki biegowe (szarpnęłam się na Grivela) sprawiały, że same ich posiadanie predysponuje do zdobycia Everestu. No cóż, nie wiem czy jeszcze kiedyś włożę te cholerne raki…ale po kolei.

Jednym z powodów, dla których na pewno będę się zapisywać na następne edycje (oprócz wyrównania rachunków), to fantastyczna atmosfera . To trzeba po prostu przeżyć. Tam nikt nie zadziera nosa, zawodnicy z czołówki są mili i pomocni dla szaraczków, odprawa krótka, na temat i z dowcipem. Ogólnie nie czuć „napinki”. Ma się wrażenie, że przyjechało się na jakiś trening biegowy ze znajomymi. Nie czuć przedstartowych nerwów.

Start Zamieci odbywa się o godzinie 12:00 w sobotę, koniec biegu jest dokładnie po 24h, czyli w niedzielne południe. O 11:00 czyli godzinę przed Zamiecią, odbywa się Zadyma. Zadyma to bieg towarzyszący, odbywający się po tej samej pętli i jest, jak to określają wszyscy (łącznie z uczestnikami) pługiem dla Zamieci – W sensie tłum ludzi przeciera w śniegu ścieżkę dla ultrasów. Hmmm…w tym roku coś poszło nie tak z tym przecieraniem.

16265172_1838901393016153_6058595326212519552_n

Pętla wynosiła około 13,5 km. Połowa to podejście, połowa zbieg. Cieszyłam się, tak jak pozostali, że dużo śniegu, to przyjemnie na zbiegu będzie, nawet jak gleba, to w puchaty śnieżek, potem szybko trasa się przetrze i dobrze się będzie biec…Podobno Eskimosi mają 200 słów opisujących śnieg. I nie dziwię się temu wcale, bo proszę Państwa, śnieg śniegowi nierówny. To co w tym roku można było spotkać na trasie Zamieci zyskało wiele polskich określeń, niektórych nie będę tu przytaczać, ale wystarczająco obrazowo brzmi proszek, sypki piach, Vizir do białego, sypkie gó..no, takie tam.
Na podejściu nic jeszcze nie wróżyło dramatu, było miejscami grząsko, ale ustawiłam się posłusznie w kolejce maszerujących zamiataczy i stawiałam stopy w śladach poprzedzającego mnie zawodnika. Było bardzo przyjemnie…taka niedzielna wycieczka. Na nielicznych odcinkach, na których się dało, podbiegałam. Byłam świeża i wygłodniała biegania…i tego zbiegu ze Skrzycznego. Podejście nie wydawało się wcale takie złe do momentu pewnej, wcale nie stromej, prostej, na której można było poczuć przedsmak proszkowego koszmaru.

16387874_1838902319682727_7295805959162186759_n
Z ubitej miejscami powierzchni, wpadało się wprawie po kolana w sypki śnieg. Nie dało się w tym biec, nie można było wykorzystać patentu z chodzeniem po śladach poprzednika, bo to coś osypywało się i zasypywało momentalnie każdą dziurę. Koszmar. Nic to, myślę sobie, będzie dobrze, na następnym kółku będzie już tu pięknie uklepana ścieżka. Wspinam się dalej, do bardzo efektownego odcinka, który znajduję się przy stoku narciarskim. Idzie się wąską półką tuż przy ochronnej czerwonej siatce, której trzymałam się dla asekuracji ręką. Po drugiej stronie beztrosko szusują narciarze, niektórzy delikatnie komentują między sobą bieganie w górach zimą – ,,Patrz, widziałeś ich? Chyba ich pogrzało”. Okoliczności przyrody – przepiękne. Słońce, niebieskie niebo, widoki jak z bajki, lekki marszobieg granią, na której podobno ,,zawsze wieje” i rzeczywiście wiało. Widok na brunatną mgłę spowijającą Szczyrk, upewniał mnie , że jestem we właściwym miejscu i czasie. Takie przyjemne myśli krążyły mi po głowie, że robię coś, co jeszcze rok temu wydawało mi się nieosiągalne, zarezerwowane dla maleńkiej grupki pro.

16299206_1838902653016027_8551666071793804743_n

Podejście pod schronisko na Skrzycznem. ..
Wokół pełno uśmiechniętych ludzi normalnych (narciarzy) i nienormalnych – biegaczy. Atmosfera niczym w Aspen (nigdy nie byłam, ale tam na pewno jest taka atmosfera). Ludzie się opalają w ostrym styczniowym słońcu, nad naszymi głowami przeleciał nawet helikopter. Podchodzę do okna, za którym siedzi chłopak przy komputerze i pokazuje mi ,,ok.”, że mój chip został zczytany (w Zamieci są dwa chipy, jeden na buta, drugi na plecak). Swoją drogą zastanawiam się jakim twardzielem trzeba być, żeby przez 24h pokazywać ludziom podniesiony kciuk…
Po odbiciu chipa zdejmuję plecak i wyjmuję moje nowe zabawki, czyli biegowe raki. Zakładam je, choć z trudem, bo oczywiście nie zrobiłam przymiarki wcześniej, plecak na plecy i heja w dół. Przez chwilę to było coś wspaniałego! Kolce na ubitym śliskim śniegu trzymały tak, że pewnie zbiegałam, prawie na pełnym pędzie. To było to. Słońce, oślepiająca biel śniegu, pęd, twarda nawierzchnia, pełna przyczepność.
Nagle wśród ubitego śniegu, zaczęły pojawiać się ,,dziury” ze znajomym sypkim czymś w środku. Jeśli ktoś nieopatrznie w nią wpadł, to zapadał się po kolana.
Zaczęłam przeskakiwać nad tymi dziurami, zawodnicy za mną robili to samo. Musiało to fajnie wyglądać…ale niestety, po jakichś 300 metrach i przeskakiwanie się skończyło. Znów wpadało się w proszkowy koszmar. Brnę w tym, i brnę, i docieram do pierwszego miejsca, wymienionego na odprawie jako niebezpieczne…w grząskim proszku jednak na nic raki się zdały. Nie było wcale niebezpiecznie, tylko mozolnie i powoli w dół. Praktycznie całe zejście to szybsze lub wolniejsze brnięcie w sypkim, głębokim śniegu, urozmaicone stromym odcinkiem wśród drzew. Ostatni niebezpieczny punkt (oznaczony ,,Pozor !!!” to dość przyjemny, choć miejscami stromy zbieg do Szczyrku, który dodawał otuchy stłamszonemu umysłowi i ciału. Przede wszystkim dało się biec. Po drugie, wbrew zapewnieniom organizatorów, że tubylcy nas nie lubią, nie sypią nic na drogę, a wręcz wodę wylewają, było posypane! Wpadam na metę po pierwszej pętli taka…sama nie wiem.

mariola

                                               fot. KAROLINA KRAWCZYK

Spodziewałam się, że będzie ciężko, ale ten śnieg i to poruszanie się w nim, niczym w sennym koszmarze…dawało bardzo mocno w kość. Wchodzę do bazy, żeby napić się herbaty. W bazie jest ciepło, przyjemnie, wolontariusze stają na głowie, żeby wszystkim dogodzić, zapraszają na ciepły posiłek, ale tak jakieś ponure miny mają zawodnicy.
Wypijam herbatę, zajadam jakieś orzeszki i wybiegam na drugą pętle. Na trasie pustka. Początek pętli wzdłuż rzeki, potem most, następnie podejście na którym trzeba uważać, żeby skręcić w lewo na pętle, na szczęście trasa jest dobrze oznaczona. Choć to strome podejście, wbiegam na nie…bo to jedno z niewielu miejsc, gdzie da się biec. Zerkam w górę i widzę trzy postacie jedną w zielonej kurtce, dwie w żółtych. ,,O, wyglądają prawie jak ekipa MK Team”, pomyślałam sobie, podbiegam bliżej, a to MK Team w składzie Klaudia, Marek i Marcin. Marcin od razu z naganą ,, Dlaczego biegniesz na podejściu?! Na podejścia się wchodzi”…Ach…gdyby wiedział, że następny krótki odcinek, gdzie się da się biec, jest za szczytem, a potem prawie na samym dole. Zamieniamy parę słów, odprowadzają mnie do mojego skrętu, żegnamy się i idę w górę. Zaczyna się zachód słońca. Jest oszołamiająco pięknie, na trasie cisza. Nawet nie myślę o wyjęciu słuchawek. Na drugiej pętli śnieg też na podejściu się ,,sproszkował” Na grań docieram już o zmroku. Po podbiciu chipa siedzę chwilę na górze, słuchając niechcący rozterek sercowych dwóch panów zgarniających śnieg z tarasu schroniska. Lecę w dół, naprawdę z głęboką nadzieją na to, że jest lepiej. Jest gorzej. Sypki śnieg się nie ubija, a w miejscach gdzie jest twardy – wyżłobione, wąskie, głębokie rynny. Próbując w tym biec, zachowuję się jak oscylator, raz przewraca mnie na lewą stronę, raz na prawą. Któryś z zawodników stwierdził potem, że to były odcinki dla modelek. Myślę, że nie mam szans w modelingu. Przy jednej z gleb asekurując się ręką walnęłam w bryłę lodu. Trzasnęło, ale na szczęście było tylko takie ostrzegawcze trzaśnięcie. Na zjeździe, wśród drzew, raki jednej nogi zahaczają o łydkę drugiej. Aż mi się ciepło zrobiło. Przed ostatnim zbiegiem zdejmuję raki i doskonalę metodę zjazdu ,,na pługa” – jedna noga do przodu, druga pod tyłek i ręce na bok – no w tym już się czuję mistrzynią.

16265205_1838902739682685_3084053623366530142_n
Najbardziej deprymujące w tym wszystkim było to, że inni zawodnicy byli w stanie w tym biec, mijali mnie, a ja się czułam jak przysłowiowa mucha w smole. Na dole w bazie, czekają Klaudia, Marcin i Marek, którzy postanowili dopingować mnie. Najpierw na fali euforii (bo po tym krótkim zbiegu tak jest) opowiadam im o tej ręce, o rakach, o pługu, a potem …o tym sypkim śniegu, o tym brnięciu, o tym, że ciągle mnie wywala na boki, i jakie to bez sensu…i dopada mnie dół, zmęczenie fizyczne i psychiczne przygniata mnie tak nagle, że myślę o rezygnacji z Zamieci. MK Team ratuje mnie jak może, proponuje nawet przygarnięcie na swoją kwaterę, ale to trochę reanimacja nieboszczyka była. Dziękuję im za doping i powłócząc nogami idę do szatni, gdzie wrzuciłam moją torbę z rzeczami i śpiworem. Postanowiłam zdrzemnąć się z godzinę i po tym podjąć decyzję. W szatni niesamowity widok. Porozkładane wszędzie dmuchane materace i karimaty, non stop pracujące suszarki do włosów suszące buty, gwarno, wesoło. Byli tam głównie ludzie startujący w parach, członek zespołu walczył na trasie, a drugi odpoczywał, przebierał, suszył i zjadał ziemniaka (hit kulinarny w bazie).

16427329_1838902499682709_4986286674539597477_n
Usiadłam na krześle, przykryłam śpiworem i zapadłam letarg. Ani to sen, ani czuwanie – jak w pociągu.
Niestety im dłużej siedzi się w bazie, tym ciężej wyjść. Najpierw wyznaczyłam sobie godzinę 23:00 jako czas wymarszu na następną pętlę, potem, na 24…ale nie mogłam się podnieść! W końcu ,,podniósł” mnie monolog biegowego kolegi z krzesełka obok – ,,Wiecie co? Po Zamieci przez tydzień nic nie robię. Będę wieczorami leżał na kanapie, jadł i oglądał takie stare filmy z Van Dammem, jak normalny człowiek…Bo umówmy się, nikt normalny nie robi tego co my. Nikt o zdrowych zmysłach nie wychodzi w nocy biegać na Skrzyczne”. Po tym tekście wstałam z krzesła i wyszłam z bazy na trzecie kółko. Była pierwsza w nocy. Czułam się bardzo dobrze. Pierwszy kilometr pokonany biegiem, poniżej 6.00 otrzepał mnie z resztek senności. Trasa nocą była oznakowana fantastycznie. Skręt z drogi w lewo obwieszony był chyba trzydziestoma odblaskowymi taśmami i jeszcze czerwone migające światełko pokazywało drogę. Włączyłam sobie muzykę . Czułam, że mam Powera, biegłam na podejściu więcej niż na poprzednich pętlach. Nocne widoki na oświetlone miasteczka były nie mniej piękne niż dzienne. Niestety tuż pod samym schroniskiem odcięło mnie, prawie nie miałam siły dojść do schroniska. Odbiłam chipa – gościu pokazał ,,ok.” i weszłam na chwilę do schroniska, żeby się pozbierać, bo przecież zaraz czeka mnie najgorsze, a ja taka słaba. Usiadłam w środku. Siedziało tam też paru zawodników. Musiałam wyglądać bardzo biednie, bo trochę reanimowali mnie czekoladą. Dobra, no przecież tu nie zostaniesz, wracaj na trasę, zobaczysz, będzie ubita, wąska, bo wąska, ale będzie ścieżka… Nadzieja umiera ostatnia. Biegowy odcinek za samym szczytem, to była dla mnie absolutna kwintesencja Zamieci. Wiało niemiłosiernie, kolce trzymały, było twardo. Leciałam w dół w oszałamiającym jak na mnie tempie, chyba zmęczenie przytępia instynkt samozachowawczy. Dla takich chwil się żyje, trenuje, robi monotonne, długie wybiegania…właśnie dla takich emocji. Aż się chciało krzyczeć, ale wichura zmieniła mojego buffa w kamienną maskę, więc co najwyżej dyszenie Lorda Vadera by się wydobyło. Z resztą to nieważne, doświadczyłam czegoś fantastycznego na tym odcinku. Strzał adrenaliny był monstrualny… ale wystarczył na krótko. Kiedy zaczęło się brnięcie do reszty opadłam z sił. Jakby nagle zderzyła się ze ścianą. Jak zombie wlokłam się noga za nogą, tylko kiedy widziałam, że jakaś czołówka pojawia się z tyłu ustępowałam drogi. I mimo, że to byli ,,wymiatacze”, nie był żadnego zadzierania nosa, zawsze padało – ,,Dzięki” i jeszcze pytanie, czy wszystko ,,ok.”. Jeny…naprawdę wyglądałam i przemieszczałam się jak zombie. Zejście dłużyło mi się niemiłosiernie, jakby jakieś zaburzenie czasoprzestrzeni nastąpiło. Do tego zaczęło mnie męczyć pragnienie (wypiłam wszystko co miałam ze sobą w schronisku). Próbowałam sobie przypomnieć ,,Dlaczego nie wolno jeść śniegu”, i choć żaden argument przeciw się nie pojawił, poratowały mnie źródła, z których piłam wodę jak leśne zwierzę. Na stromym zejściu wśród drzew kolec jednej nogi tym razem wbił mi się przy kolanie. Posiedziałam chwilę na śniegu patrząc czy leci krew czy nie. Nie dość, że leśne zwierze, to jeszcze ranne, pomyślałam sobie, czując się do reszty pokonana przez trasę. Skończyło się tylko na widowiskowym siniaku, ale kolce już na dobre powędrowały do plecaka. Doczołgałam się do bazy…i już nie dałam rady wyjść na czwartą pętle. Tak, tak. Tegoroczna Zamieć pokonała mnie. Poszarpała na kawałki, pożarła, wymamlała w paszczy i wypluła. Jestem pełna podziwu i szacunku dla zawodników, którzy kręcili kolejne i kolejne pętle. Jesteście WIELCY!!!

16427633_1839251199647839_1402161993581210874_n

Mimo wszystko Zamieć, choć okrutna i zła, to jest cudowna i naprawdę warto się z nią zmierzyć. Ot tak, dla siebie. Ja za rok wracam, dlatego że…jestem uzależniona. Uzależniona od takich właśnie wariactw i przestępstw dokonywanych na własnym organizmie. Uwielbiam szukać granic, mierzyć się ze swoimi słabościami, dotykać nieznanego …czasem w tych walkach się przegrywa, czasem wygrywa. Ale sama walka jest piękna i warto ją toczyć. Czy wyniosę jakieś wnioski z tej lekcji pokory…eeee, chyba nie…

Mariola Powroźna

SPORTOWA GRA MIEJSKA W KATOWICACH

W imieniu organizatorów serdecznie zapraszamy na VII Miejski Rajd Przygodowy w Katowicach. Plan miasta, punkty kontrolne i szalone zadania specjalne do wykonania. Najbardziej ekstremalna przygoda jaką możesz przeżyć w stolicy woj. śląskiego. Odważysz się?
Impreza odbędzie się 1 kwietnia w dzielnicy Murcki, a startować można na jednej z 4 tras: rodzinnej, pieszej, rowerowej i PROFI.
Wszystkie potrzebne informacje, zapisy: www.rajdkatowice.pl

17360941_1550214808352305_956438867_n

RUSZYŁY ZAPISY NA BIEG ŚWIETLIKÓW W SIEMIANOWICACH

24 czerwca w Siemianowicach Śląskich odbędzie się II Bieg Świetlików. Właśnie ruszają zapisy…

Druga edycja biegu, ponownie jak pierwsza, odbędzie się w klimatycznym miejscu, w okolicach Stawu Rzęsa, a trasa poprowadzona będzie w okolicach pola golfowego i bażantarni.
Parterem biegu jest Fundacja Sport Support, pomysłodawca programu Lider Animator oraz Coca-Cola.

xxx0083

Tym razem, załoga MK team zorganizuje nie bieg a FESTIWAL ŚWIETLIKÓW, a to oznacza, że przez cały dzień można liczyć na wiele atrakcji. Nie zabraknie zawodów dla dzieci, animacji i warsztatów.

Organizatorzy wciąż pracują nad scenariuszem, dlatego szczególnie proszeni o cierpliwość są rodzice małych biegaczy, bo zapisy na rozgrywki dla dzieci rozpoczną się nieco później.

Póki co, serdecznie zapraszamy do zapisów na biegi na dystansie 5 i 10 km oraz Nordic Walking na dystansie 5 km.

Przypominamy, że na wszystkich dystansach wprowadzony został limit zawodników i każdy startować będzie w innych godzinach:

BIEG na 5 km – start o godzinie 19:30, limit 500 osób
BIEG na 10 km – start o godzinie 21:00, limit 500 osób
NORDIC WALKING na 5 km – start o godzinie 21:05, limit 200 osób

Szczegóły zostały podane w regulaminie, który dostępny jest TUTAJ.
Zapisy na stronie elektronicznezapisy.pl  TUTAJ.

II SIEMIANOWICKI BIEG ŚWIETLIKÓW to drugi bieg zaliczany do cyklu GRAD PRIX MK TEAM 2017, o szczegółach poczytacie TUTAJ.

xxx0291

III PARKOWE HERCKLEKOTY

Nie mogło być inaczej 🙂

12 lutego 2017r. wystartuje trzecia już edycja biegu

PARKOWE HERCKLEKOTY

Ta niełatwa, przełajowa trasa, cieszy się dużą sympatią wśród biegaczy. Tym razem organizatorzy zdecydowali się przenieść bazę biegu, z rock’n’rollow’ej Leśniczówki pod Stadion Śląski, który został współorganizatorem zawodów.
Przebieg trasy, nieco wydłużony, podobnie jak w latach ubiegłych, wieść będzie po alejkach Parku Śląskiego.
Biegacze będą mieć do pokonania 6,5 km, które z pewnością dostarczą im prawdziwych hercklekotów – czyli kołatania serca, ale to w końcu bieg walentynkowy…

12745588_901185709997778_2832428190883741587_n

III PARKOWE HERCKLEKOTY to bieg zarówno dla dużych jak i małych biegaczy. Organizatorzy nie zapominają o młodych amatorach sportu, dlatego tradycyjnie, przed startem biegu głównego pobiegną najmłodsi, którzy zmierzą się z dystansem 200,400 oraz 800 metrów.

12742410_901195229996826_8542321679243590467_n

Śledźcie koniecznie wydarzenie na Facebooku, tam na bieżąco pojawiać się będą nowe informacje a wszystkie chętne osoby zachęcamy do zapisów  T U T A J 🙂

12687891_900100886772927_5211887285641485916_n

WESOŁYCH ŚWIĄT

untitled-1