Rower był zawsze moją pasją. Z utęsknieniem czekałam na wiosnę i marzyłam o złotej jesieni, by mój sezon rowerowy trwał jak najdłużej. Zimą oraz podczas niekorzystnych warunków pogodowych, zamieniałam rower górski na treningi indoor cycling. Kiedy w lutym tego roku postanowiłam rozpocząć przygodę z bieganiem, rower odszedł na dalszy plan. Pojawiły się dylematy, który trening wybrać. Najchętniej biegałabym i jeździła na rowerze jednak ograniczenia czasowe dość istotnie mi to utrudniały.
W październiku zdecydowałam się na udział w szkoleniu na instruktora Indoor Cycling, o czym pisałam TUTAJ i nagle pojawił się w głowie pomysł aby połączyć obie pasje w jeden trening. Nie czekałam długo by sprawdzić swoje możliwości, wraz z koleżanką Emilią zapisałam się na duathlon do Poznania, który odbył się 3 listopada.
Na wyjazd do Poznania zdecydowałyśmy się 2 listopada. Zbiórkę ustaliłyśmy na godzinę 8:00. Pakiety startowe należało odebrać do godziny 16:00. Z lekkim poślizgiem czasowym ruszyłyśmy w daleką drogę.
Na miejsce dotarłyśmy około godziny 13:00. Swoje pierwsze kroki skierowałyśmy do klubu City Zen, gdzie czekały na nas nasze pakiety startowe. Następny kierunek – poszukiwania kwatery, która nie byłaby znacząco oddalona od miejsca startu. Ku naszemu zdziwieniu szybko udaje nam się znaleźć hostel i dwa wolne miejsca. Niestety pokój nie był na wyłączność. Dzieliłyśmy go z pewną starszą panią, która jak się później okazało (bez wdawania się w szczegóły) uniemożliwiła nam dość skutecznie sen przed zawodami.
Miałyśmy dużo czasu, więc wybrałyśmy na małe zwiedzanie Poznania i pożywny obiad. Znalazłyśmy uroczą pierogarnię, w której zjadłyśmy jedne z lepszych pierogów w życiu.
Po powrocie do pokoju prawie od razu udałyśmy się spać. To miał być długi odpoczynek przed zawodami. Miał, ponieważ nasza współlokatorka skutecznie nam to utrudniła. Na linii startu miałyśmy być dopiero o 12:00 więc budziki nastawiłyśmy na 8:15. Niestety, przymusowo opuściłyśmy swoje łózka przed 6:30. Postanowiłyśmy udać się na miejsce duathlonu by zapoznać się z trasą i niechcący zafundowałyśmy swoim nogom dziesięcio kilometrowy spacer po Lesie Marcelińskim.
Wreszcie wracamy do pokoju i zaczynamy szykować się na zawody. Stroje, zegarki, pora także poskładać rowery. Emilka bez problemu założyła przednią oponę, ja czuję, że mam problem. Nie mogę znaleźć śruby. Nigdzie. Czuję jak mój puls zaczyna być coraz szybszy. Spoglądam na zegarek ile zostało nam czasu do startu. Jednym słowem pojawia się panika. Kilka telefonów. Kilka przekleństw. I brak pomysłu co teraz. Jest niedziela. Jesteśmy w obcym mieście. Za chwilę rowery mają być w boksach. Decydujemy się jechać do Lasku Marcelińskiego i tam coś wymyślić. Pytamy organizatorów, pytamy uczestników. Mamy nadzieję, że ktoś wozi ze sobą taki zapas. Niestety. Jeden z uczestników zasugerował abyśmy podjechały do oddalonego o 3 km sklepu SkiTeam, który na 100% miał być otwarty w niedzielę. Niestety – czynne od 11:00. Wracamy do Lasku. Oddajemy rowery do boksów i wracamy do SkiTeam z nadzieją na sukces. Po kilku minutach poszukiwań JEST. Mam śrubę. Udało się. Wystartuję!!
Emocje opadły. Rzutem na taśmę montuję koło by wreszcie uznać, że jestem gotowa. Wszyscy zawodnicy udają się na linię startu. Po kilku słowach wstępu, organizator wymawia magiczne słowo GO. Wszyscy zaczynają biec. Szybko. Bardzo szybko. Jestem mocno zdziwiona poziomem zawodników. Spoglądam na zegarek, tempo 4:30. Zawsze w takich momentach ogarnia mnie zmęczenie. Normalnie takim tempem nie biegam nawet po asfalcie. Tutaj mam pod nogami piach, liście i błoto, strasznie dużo błota, bo tuż przed startem rozpętała się ulewa. Do pokonania mamy dwie pętle po 2 km. Biegnie się źle i ciężko. Pierwszy raz biorę udział w crossowych zawodach, treningi przed duathlonem też raczej miały miejsce w mieszanym terenie. Końcówka pętli to mordęga. Długi i stromy podbieg. Nogi ujeżdżają na błocie. Wreszcie po 22 minutach przesiadam się na rower. Puls się uspokaja. Czuję, że nawet trochę odpoczywam. Jadę ile sił i nawet udaje mi się wyprzedzić kilka osób. Jestem mokra od stóp po głowę. Błoto jest wszędzie. Czuje, że mój jeden but waży 3 kg. Nagle błoto wpada mi do oka skutecznie utrudniając jazdę. Teraz już wiem, że okulary na takich zawodach to bezwzględnie ważny dodatek. Po przejechaniu 13 kilometrów rzucam rower do boksu i biegnę na ostatnią pętlę, która wydaje się nigdy nie kończyć. Buty są ciężkie i mokre, nie ułatwiają biegania. W deszczową pogodę chyba rozsądniej jest stracić kilka sekund na przebranie butów niż biegać z błotem w środku. Wreszcie wbiegam po raz ostatni na znienawidzoną górkę i przekraczam linię mety. Nie wierzę, że to wytrzymałam. Pierwsza myśl – nigdy więcej. Sądzę, że Emilka myślała podobnie. Obie wyglądamy jakby ktoś wrzucił nas do bagna ale jesteśmy szczęśliwe. Zrobiłyśmy coś nowego. Mamy kolejne doświadczenie na naszym koncie. Możemy wracać do domu. W nagrodę otrzymujemy piękny medal oraz ku naszemu zdziwieniu – porcję sushi.
Dzisiaj, kilka dni po zawodach oczywiście cofam to co powiedziałam w Poznaniu. To jasne, że wystartuję jeszcze w duathlonie. Te zawody otworzyły mi oczy na kilka spraw. Nauczyłam się czegoś nowego o sobie. Wiem co poprawić i co zmienić w treningach, by kolejny start był lepszy. Nie zmienia to faktu, że moje podejście do startu w zawodach pozostaje takie same. Nie robię tego dla wyników. Robię to dla siebie a postępy, to mój osobisty sukces.
Klaudia.
PS. Dziękuję Ci Emilia za towarzystwo i gratuluję!