Z całą pewnością mogę napisać, że byłam przygotowana na ten maraton. To miała być moja ,,Ostateczna rozgrywka” z Silesią, którą biegam od zawsze ( czyli od 2013 roku) i która co roku w mniejszym, a częściej w większym stopniu, daje mi popalić. Na dziesiątą edycję PKO Silesia Marathon, przypadał też mój dziesiąty start na Królewskim dystansie. Wszystko to układało się przypadkiem/nie przypadkiem w bardzo zgrabną całość. Nie złamać czwórki z obecną formą i z takim jubileuszem w tle…byłoby po prostu wstyd…ale to Silesia, to Gwiazda Śmierci wśród krajowych maratonów i 7 października 2018 roku, stoczyłam z nią bój na śmierć i życie. Ale po kolei.
Tydzień przed Silesią Benjamin Kuciński, mój trener, oświadczył mi, że przy obecnych wynikach z treningów i obecnej formie, mogę zapomnieć o łamaniu czwórki. Mam lecieć na łamanie 3.50. Bardzo mnie to ,,podniosło” i cały tydzień jak mantrę powtarzałam sobie, stać mnie na 3.50, stać mnie na 3.50 …choć cały czas gdzieś z tyłu głowy mały ludzik krzyczał ,, Ale to Silesia!, Silesia ma gdzieś czy jesteś przygotowana i na jaki czas. I tak będzie chciała cię zmiażdżyć!!!”. Dobra, dobra, w tym roku się nie dam i już. Dodawałam sobie otuchy. Stać mnie na 3.50, stać mnie na 3.50…
Mniej więcej pod koniec maja, zdecydowałam, że w tym roku przebiegnę PKO SILESIA MARATHON na dystansie półmaratonu. Postanowiłam, że nie będzie to taki sobie spontaniczny start, ale rzetelne treningi, dzięki którym osiągnę swój zamierzony cel, czyli „złamię” 2 godziny. Na swoją trenerkę wybrałam olimpijkę i mistrzynię Polski w chodzie sportowym – Agnieszkę Dygacz. Agnieszka bardzo profesjonalnie podeszła do tematu. Po szeregu pytań, na które musiałam odpowiedzieć, na moją skrzynkę mailową przyszła wiadomość – dzienniczek treningowy, z rozpisanym planem na pierwszy tydzień. Od tego wszystko się zaczęło….
Wg planu treningowego, na początku biegałam 3 x w tygodniu. Oprócz tego ćwiczenia stabilizacyjne, rozciąganie, rytmy i wiele innych ćwiczeń, dzięki którym miała się poprawić moja gibkość, zwinność i szybkość. Wszystko szło pięknie do czasu kiedy truchtałam. Kiedy plan zakładał bieg ciągły zaczynały się schody. Zbyt wysokie tętno, zmęczenie, zadyszka.
– To nic! – tłumaczyłam sobie – Przecież dopiero od niedawna trenuję, nie zrobię formy w dwa tygodnie – usprawiedliwiałam swój brak efektów.
Mijały tygodnie, a ja sportowo stałam w miejscu. Oprócz mojej rosnącej frustracji, rosła także waga i pogłębiało się moje niezadowolenie z samej siebie. Włączył się tak zwany dołek i bieganie, które miało wywoływać u mnie produkcje hormonu szczęścia, fundowało mi stany depresyjne.
Z okazji długiego, sierpniowego weekendu, wraz z grupą przyjaciół wyjechaliśmy na długi weekend do Poraja. Wyjazd ten nazwaliśmy roboczo mini obozem sportowym. Postanowiliśmy bowiem, że każdy dzień wypełnimy aktywnością: bieganie, rower rolki.
Pomimo, iż kocham rower i zawsze będzie on u mnie na pierwszym miejscu, Jura Krakowsko – Częstochowska dała mi mocno w kość. Czułam się z tym nieswojo. Nawet kiedy miewałam spadek formy, rower nigdy nie stanowił dla mnie problemu. Na wypady rowerowe czy rajdy, gdzie do pokonania było 100 km, zgłaszałam się chętnie. W Poraju po pokonaniu 25 km miałam wrażenie jakbym przejechała ich 250 i z chęcią kolejne dni spędziłabym w łóżku na regeneracji.
Zmęczenie, trudności z ruszeniem się z łóżka rano, ciągłe uczucie senności i towarzyszące temu „niechcemisię”, to tylko niektóre objawy, które utrudniały mi życie. Czułam, że coś jest nie tak i pomimo, że walczyłam z dolegliwościami własnymi sposobami, miałam wrażenie, że zamiast lepiej jest gorzej. Moje ciśnienie uparcie wskazywało 80:50. Nic tylko leżeć i płakać.
Postanowiłam pójść do lekarza – nie jednego. Na tapetę poszło kilku, oczywiście wszystkie wizyty umawiałam prywatnie, ze względu na czas oczekiwania do specjalisty, który przyjmuję w ramach NFZ. Tym sposobem wydałam około 1500 zł w 2 tygodnie. Uważam jednak, że było warto, między innymi dlatego, że do endokrynologa od momentu wykonania telefonu do wizyty mięło 10 godzin. Z NFZ wizyta miała odbyć się w 2019 roku (!!!) do tego czasu w najlepszym wypadku mogłabym ważyć 100 kg, w najgorszym….wolę nie gdybać.
Całkiem sympatyczna pani endokrynolog, wysłuchała mojej historii. Najbardziej zaciekawił ją fakt, że dokucza mi problem obrzęku na nogach (ciągle czułam jakbym miała dwie kłody ważące tonę zamiast nóg). Po wywiadzie przyszła pora na USG.
Na początku mina pani doktor niczego nie zdradzała, ale gdy padło pytanie – Czy w pani rodzinie ktoś chorował na tarczycę? wiedziałam, że coś jest na rzeczy. Otóż nie wiem czy ktoś chorował. Może chorował ale o tym nie wiem, a może ten ktoś sam o tym nie wie?
Okazało się, że jak na mój młody wiek (mam 34 lata) wyhodowałam sobie całkiem sporo, całkiem sporych guzów. Nie lubię słowa guz i nawet zapewnienia pani doktor, że w 95% przypadków, takie guzy są łagodne i oprócz tego, że są, nic więcej się nie dzieje, wystarczy obserwować. Mimo wszystko pozostało 5%.
Po dłuższej rozmowie z endokrynologiem uzyskałam wiele odpowiedzi na moje pytanie, które od dawna pojawiały się w głowie, ale nigdy nie sądziłam, że odpowiada za nie tarczyca – problem z połykaniem śliny, ucisk a nawet problem z szybkim bieganiem – winę za to ponosiły moje ponad 2 centymetrowe guzki.
Dostałam skierowanie na biopsję i listę badań do zrobienia. Zaczęło się…
Mój próg bólu jest bardzo wysoki, więc nie bałam się wbijania igły, zwłaszcza, że biopsja miała być wykonana cieńszą igłą niż np. pobranie krwi, jednak sam fakt, że ktoś mi będzie wbijać igłę w szyję trochę mnie martwił.
Na skierowaniu endokrynolog zaleciła biopsję dwóch płatów tarczycy, spodziewałam się więc dwóch nakłuć. Niestety, pomyliłam się. Lekarz aż cztery razy wbijał mi igłę w szyję i pobierał materiał do badania. Samo wbicie igły nie było straszne i nic nie bolało, jednak pobieranie materiału do badania było dość nieprzyjemnym uczuciem. Na szczęście badanie odbywało się inaczej niż się spodziewałam: trzeba położyć się na kozetce i odchylić głowę do tyłu, tak by lekarz miał naszą szyję na pierwszym planie. Dzięki temu nie widzimy kiedy lekarz ma zamiar przystąpić do zabiegu i nie musimy obawiać się nagłego ataku paniki 😉
Badanie trwało około 10 min, na wyniki czekałam 3 dni i mimo, iż byłam dobrej myśli, były to najdłuższe 3 dni od czasów operacji mojego Taty.
Po otrzymaniu wyników na maila, na kolejną wizytę u endokrynologa czekałam jeden dzień. Najważniejsze usłyszane wtedy zdanie brzmiało: guzy nie są złośliwe ale musimy się im bacznie przyglądać.
Nie będę się wdawać w szczegóły, ale oprócz wizyty u endokrynologa, zaliczyłam też wizytę u dietetyka (choroby tarczycy to często nietolerancje pokarmowe) i postanowiłam, że zafunduję mojemu organizmowi oczyszczanie w postaci postu leczniczego dr Ewy Dąbrowskiej. Jedyne co mnie przed nim blokowało to półmaraton Silesia.
Długo się nad tym wszystkim zastanawiałam i postanowiłam, że zrobię i post i wystartuję w półmaratonie. Mój kompromis polegał na tym, że przestałam martwić się o czas na mecie. Najważniejsze było dla mnie ukończyć bieg w limicie.
W innym wpisie opiszę Wam na czym polega post (dzisiaj jest mój 25 dzień z 42 dni postu, potem czeka mnie jeszcze 42 dni wychodzenia z postu) teraz wkleję Wam jedynie tabelkę co jem, a czego nie mogę jeść, więc pewnie sami zrozumiecie skąd moje obawy przed startem w zawodach. Dodam, że liczba kalorii na dobę nie powinna przekraczać 800 kalorii.
Tydzień przed półmaratonem, razem z Mamą wystartowałyśmy w Biskupicach na dystansie 6 km. Biegło mi się fantastycznie, świetna pogoda i doping, uśmiech nie schodził mi z buzi. To mnie wyluzowało przed startem.
Przed PKO Silesia Marathon wystartował jeszcze Mini Silesia Marathon, na który też zdecydowałam się iść w towarzystwie Mamy i przyjaciół z naszego teamu. Nie wiem czy podjęłam słuszną decyzję, że przed półmaratonem zafundowałam sobie prawie 5cio km rozgrzewkę. Na pewno dobrze się bawiłam i po biegu zaobserwowałam ważne dla mnie reakcje organizmu na aktywność fizyczną podczas postu.
W sobotę położyłam się spać o 1:25 (byliśmy jeszcze na weselu) a w niedzielę obudziłam się o 6:30. O godzinie 7:00 zjadłam cztery pieczone jabłka z cynamonem, a do pudełka wzięłam pieczone frytki z dyni piżmowej, które zjadłam około 8:30. W butelce miałam swoją wodę z cytryną.
Bardzo się stresowałam, ciągle chciało mi się siku i byłam chyba marudna, takie przynajmniej odniosłam wrażenie, obserwując moją towarzyszkę Beti 😉 Pozdro Beti 🙂
Kilka minut przed godziną zero, nasza ekipa pod czujnym okiem Ani ze Studia Masażu Balans rozgrzała swoje ciała, a potem wszyscy usłyszeli AC/DC z głośników i było jasne, że czas się ruszyć. Miejmy to z głowy – pomyślałam 🙂
Pierwsze 5 km biegło mi się super. Nie wiem kiedy te kilometry przeleciały. Nagle przede mną pojawił się punkt z wodą, znaleźliśmy się na Dolinie Trzech Stawów, byłam z siebie zadowolona i szczęśliwa. Biegłam dalej, pełna nadziei i optymizmu.
Kolejne kilometry mijały, a ja wciąż miałam siłę i energię. W słuchawkach leciał audiobook ale kibice tak pięknie i głośno kibicowali, że szkoda było ich nie słyszeć. Biegłam sama, swoim tempem, nikt mnie nie poganiał i niczego nie narzucał, biegłam tak jak lubię najbardziej. Dla siebie. Ta myśl krążyła mi w głowie.
Mniej więcej na 12 km zaczęłam odczuwać zmęczenie. Zwolniłam, próbowałam nawet przejść do marszu by trochę odpocząć ale ten pomysł nie był dobry. Musiałam biec. Wolno ale biec. Około 12:00 zadzwoniłam do rodziców i dałam im znać, że wbiegłam do Siemianowic, poprosiłam o wodę z cytryną i cisnęłam do nich ile sił w nogach. I głowie. W centrum miasta nabrałam wiatru w żagle. Mnóstwo kibiców i znajomych, którzy dali dużego kopa. To było niesamowite i na samą myśl o tym, znowu łzy napływają mi do oczu. Kiedy znalazłam się przy rondzie z kulami wiedziałam, że najgorsze przede mną. 2 km podbiegu ze słońcem świecącym w twarz. Pocieszałam się, że zaraz spotkam rodziców. Była to ostatnia górka, do mety zostanie już tak niewiele. Uda mi się!
Tyle razy tam biegałam, chodziłam. Znam ten podbieg od 34 lat….i nienawidzę go. Miałam dość. Ja i wszyscy wokoło mnie, mało kto miał siłę by wbiegać pod tę ciągnącą się w nieskończoność górę, gdybym nie wiedziała, że zaraz ujrzę rodziców, z pewnością całą trasę pokonałabym marszem. Zdecydowałam się jednak na bieg, chciałam pokazać rodzicom, że jeszcze nie umieram i wbiegam żwawo pod taką górę 🙂
Świetnie było spotkać rodziców. Byli przejęci. Przygotowali mi wodę i jabłka 🙂 wiedzieli, że na punktach odżywczych, ze względu na post nie tknę się nawet banana. Zdecydowałam się jednak tylko na wodę. Na pożegnanie od mamy usłyszałam, że nie wyglądam na zmęczoną i na kogoś kto już ma 16 km w nogach. Cóż 🙂 może jednak mogłam biec szybciej?
Kiedy wbiegłam do Parku byłam najszczęśliwsza na świecie. Meta była tak blisko. Już nic nie mogło się stać. Biegłam z górki ile sił w nogach. Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Stadionie Śląski nadchodzę.
Ostatni podbieg pod stadion już nawet tak nie bolał. Fakt, że widzę kopułę stadionu dodawał mi sił. Kiedy znalazłam się przed bramą szczęka mi opadła, a łzy napłynęły mi do oczu. Bieg po murawie był najbardziej wzruszającym uczuciem jaki mi ostatnio towarzyszyło. Miałam wrażenie, że Ci wszyscy kibice na trybunach patrzą na mnie. Nie wiedziałam czy biec, czy zatrzymać się i podziwiać widok czy włączyć telefon i nagrać to wszystko.
META!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Boże! Udało mi się. Pomimo, że miałam obawy i przygody po drodze, nie poddałam się. Osiągnęłam swój cel, chociaż nie pobiegłam w zakładanym przez siebie i Agnieszkę czasie. Nieważne. Świat się z tego powodu nie skończył. Przede mną jeszcze mnóstwo biegów. Nowe cele do zrealizowania. Najważniejsza dla mnie lekcja jaką wyciągnęłam po tym biegu jest taka, że nie należy się poddawać, załamywać i odkładać marzeń. Dopóki mam zdrowe nogi będę szła przed siebie. W jakim czasie? Nieważne. On i tak upłynie.
Przekonałam się też, że dieta wegańska nie pozbawia organizmu energii i kiedy tylko zakończę post, na pewno będę ją kontynuować, ale o tym w kolejnym wpisie.
Od paru dobrych lat panuje w Polsce moda na bieganie. Bardzo się z tego faktu cieszę, sama biegam rekreacyjnie od podstawówki, więc pamiętam czasy, kiedy byłam JEDYNYM biegaczem na leśnych ścieżkach, lub na chodnikach miast. Czułam się często jak jakieś egzotyczne zwierze, no bo jak to ? Biegać, tak po prostu, jak pani od wuefu nie każe, a do tego dziewczyna….Wiele mam z tego okresu anegdot i historii, zarówno zabawnych jak i strasznych, ale dziś nie o tym.
Popularność biegania niesie ze sobą zjawisko rozrostu i zwielokrotnienia imprez biegowych, na różnych dystansach, podłożach, itp. Jednak mimo różnorodności ,, ofert na rynku” (rajdy przygodowe, crossy, biegi na orientację, biegi górskie, surviwalowe), Świętym Graalem biegacza początkującego, czy też zaawansowanego pozostaje Maraton. To nadal Król Królów i Władca Pierścieni, dystans rozbudzający wyobraźnie, kochany przez miliony, znienawidzony przez tysiące( a może odwrotnie)… to magiczne 42,195 m, które każdy chce choć raz przebiec.
Choć raz się zmierzyć. Medal z ukończenia maratonu jest chyba jednym z najbardziej pożądanych rzeczy w szeroko rozumianym świecie biegowych trofeów. Nieważne ile ma się już medali z innych biegów, nieważne, że koszulki z imprez biegowych wysypują się z szaf….Medal z pierwszego maratonu i pierwsza maratońska koszulka ( jeśli była w pakiecie) nie zaginie w czeluściach czasu NIGDY. Podobnie jest ze wspomnieniami z tego startu. Dam głowę, że każdy pamięta ,,swój pierwszy raz”.
Pomysł na napisanie tego tekstu zakiełkował mi w głowie z powodu zbliżającego się wielkimi krokami sezonu maratonów wiosennych. Niedługo też będę obchodzić czwartą rocznicę dostania się do elitarnego grona maratończyków. Wiosną przyroda budzi się do życia, słońce i świeża zieleń napawa optymizmem i energią życiową, i w głowach wielu, bardzo wielu, truchtających po ścieżkach biegaczy rodzi się pytanie – ,,A może by tak przebiec maraton? Ile to się słyszało historii o ludziach, co praktycznie bez przygotowania wystartowało i dali radę. Ile to opowieści, że nawet na kacu, po całonocnej imprezie…nagle dopada człowieka myśl, że to może wcale nic takiego trudnego, wystarczy trochę samozaparcia i jakoś pójdzie…Nic bardziej mylnego. Maraton to nie cztery razy 10 km, to nie dwa razy 21 km, to zupełnie, zupełnie inny dystans. Mam na swoim koncie start tylko/aż w siedmiu maratonach – każdy był inny! Na każdym musiałam stoczyć walkę z innym smokiem. Dziś chciałabym się podzielić historią z mojego debiutu.
Mój pierwszy maraton, to była Silesia Marathon w maju 2013 roku. Zacznijmy od tego, że nie byłam gotowa. Piszę to z całą odpowiedzialnością. Owszem, biegałam cały czas, ale najdłuższy dystans jaki przebiegłam ledwie wystawał ponad 20 km. Postanowiłam zaryzykować, choć bardzo się denerwowałam i nie byłam przekonana, czy dam radę go ukończyć. Cóż więc mną kierowało? Nie chodziło o nonszalancję, przegrany zakład, albo próbę udowodnienia sobie nie wiadomo czego. Mieszkałam w Katowicach od niedawna, więc pomyślałam, że przebiegnięcie tu pierwszego maratonu będzie przypieczętowaniem ,,zdobycia miasta”, poza tym królewski dystans od zawsze był moim wielkim marzeniem. Przez lata uważałam maratończyków za herosów. Grupę ludzi, którym należy się największy szacunek i do której nie wiem, czy kiedykolwiek się dostanę Mimo silnej motywacji stres osiągnął tak wielki poziom, że noc, w przeddzień biegu, spędziłam w łazience, wymiotując co parę godzin. Do tej pory nie wiem, czy to jednak nie było zatrucie pokarmowe, ale fakt pozostaje faktem – wymęczona ledwie podniosłam się rano, ale o ,,śniadaniu maratończyka,, nie było mowy. Po 15 min od wyjścia z domu, ze spakowanym dzień wcześniej plecakiem coś mnie tknęło i sprawdziłam jeszcze raz jego zawartość na ławce w parku – oczywiście, nie wiem jakim cudem, ale udało mi się zapomnieć spodenek biegowych. Biegusiem do domu po spodnie i na miejsce startu, które mieściło się w okolicach Spodka. Przez tą wpadkę ze spodniami musiałam solidnie pobiec, żeby dotrzeć do centrum na czas. Na miejscu nie mogłam odnaleźć szatni, wiec przebierałam się w autobusie ( ku uciesze wolontariuszy płci męskiej ), w którym zbierane były depozyty. Do końca nie mogłam zdecydować się czy pobiegnę w lekkim polarze, czy w kurtce przeciwdeszczowej, było zimno i padało ( debiutant nie wie jeszcze, że to idealna pogoda na maraton i trzeba lecieć na krótko).
Zdecydowałam się na kurtkę, włożyłam chip do kieszeni i załadowałam rzeczy do worka depozytowego. Oczywiście kobieta jest zmienna i niezdecydowana (a zwłaszcza kobieta debiutująca w maratonie), więc jednak zamieniłam kurtkę na polar. Polar na maraton w maju… krew mnie teraz zalewa, kiedy to sobie przypominam! Oddałam zamknięty worek wolontariuszom i zadowolona z siebie poszłam się rozgrzewać i ,, chłonąć atmosferę,, wymarzonego biegu.
Rozgrzewam się i rozglądam, przyglądam się innym zawodnikom i coś mi się nie zgadzało. Przyglądam się sobie uważnie. Numer startowy jest, zegarek jest, buty są…buty…a gdzie jest chip!? Sięgam do kieszeni i blednę. Chip jest w kieszeni, ale kurtki… w depozycie… w autobusie.
Do startu zostało 15 min. Spanikowana biegnę do autobusu, sama się uspokajam, że przecież na workach są numery startowe, podadzą mi szybko mój worek i zabiorę chipa. Marzenia. Wolontariusz pokazał mi wielką górę czarnych worków wypełniających po sufit połowę autobusu i się zaśmiał. Nie było szans, żebym odnalazła mój. Musiałabym przerzucić wszystko. Bliska płaczu oparłam się czołem o szybę okna z boku autobusu… No to mogę wracać do domu, albo pojadę na metę do Parku Śląskiego, będę – a właściwie mój chip – pierwsza na mecie. Otworzyłam oczy, spojrzałam na szybę i oczom moim ukazał się worek depozytowy z moim numerem. To był cud! Prawie siłą przedarłam się do autobusu ( wolontariusze walczyli dzielnie, żeby mnie nie wpuścić, ale przegrali), jak małpa podwieszając się pod sufitem dotarłam do mojego worka, wyjęłam chip, wysiadłam i przymocowałam go do sznurówek. Start za 5 min! Przez resztę czasu przepraszałam wolontariuszy za zamieszanie, przeszkadzanie im, za to, że jestem ofiarą losu…i że prawie ich nie pobiłam, chcąc wedrzeć się do środka. Niby przyjęli przeprosiny, ale po minach wnioskowałam, że życzą mi śmierci, a co najmniej złamania nogi…Zasłużyłam. Minutę przed startem odnalazłam swojego zająca ( a właściwie trzech ) prowadzącego na czas 5 h ( realnie oceniałam swoje możliwości ). Po tych wszystkich zawirowaniach byłam już tak zmęczona, jakbym miała za sobą połówkę. Usłyszałam odliczanie i wystrzał startera. Na początku wszystko szło bardzo dobrze, miałam nawet wrażenie, że tempo jest dla mnie za wolne. Trasa prowadziła najpierw przez centrum, potem ,,zahaczyliśmy” ul. Mariacką…na której z otwartego już piwnego ogródka zagorzali kibice ochoczo zapraszali na piwny poczęstunek ( a było po dziewiątej rano!). Z zaproszenia skorzystał ,,Bosy Biegacz”, który również startował w Silesi. Następnie trasa wiodła na Dolinę Trzech Stawów. Zające spisywali się na medal! Zagadywali, mówili jak zachowywać się na punktach odżywiania, pomagali tym, którzy zostawali w tyle. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że ta trójka była najlepszymi zającami, z jakimi miałam okazję biec na maratonie. Aż żałuję, że nie znam nazwisk, bo mimo upływu lat, nie biegłam z lepszymi, bardziej zaangażowanymi i przyjaznymi pacemakerami. Ok. 12 km zaczęłam odczuwać dyskomfort, prawie nieprzespana noc, przygody przed startem, odwodnienie i pusty żołądek robiły swoje.
Dzięki zającom zwalczyłam kryzys i biegłam dalej, ale na 18 km nie dałam rady i odłączyłam się od grupy. Jeden z trójki zająców został ze mną w tyle i walczył dobre 10 minut, żeby mnie pozbierać do kupy. Poprosiłam go jednak, by wracał do swoich, i obiecałam, że będę ich gonić. Kłamstwo to było podłe – miałam zamiar zejść na połówce. Czułam się fatalnie i chciało mi się płakać. Masz ten swój maraton – powtarzałam w duchu i przeklinałam moment zapisu.
Maszerowałam i biegłam ( czytaj – czołgałam się), z mocnym postanowieniem dotarcia już tylko do Spodka ( połowa trasy Silesi w 2013r). Osiągnęłam ten punkt po 2.40h czegoś, czego nie można było nazwać nawet truchtem ( moja życiówka na 21 w tamtym czasie to 2.03h!). Rozglądam się, gdzie by tu rzucić moje zwłoki…a tam pusto. Nikogo z organizatorów, wolontariuszy już tam nie było. Zaczęłam zimną kalkulację – jeśli tu zakończę bieg, to co z moimi rzeczami? Wszystko jest na mecie. To może jednak spróbować tam jakoś dotrzeć mimo wszystko.
Limit czasu na maraton to 6h, to może mam jakieś szanse. Zamyślona nawet nie zauważyłam, jak wspinam się Al. Korfantego, bez przerw na marsz. Ku swojemu zadziwieniu nawet złapałam fajny rytm biegu, czułam się też lepiej – tak jakby organizm stwierdził, że i tak nic już nie wskóra, więc po co tracić energię na lamenty. Trzeba dotrzeć do mety. Koniec i kropka. Zdarzyła się też sytuacja, która poprawiła moje tempo biegowe. Kolega biegacz, który od paru km czołgał się razem ze mną tak od 15 min uporczywie zapraszał mnie do kina i na kawę nie bacząc na brak zainteresowania z mojej strony, więc postanowiłam trochę mu uciec. Przyspieszyłam i poczułam się jeszcze lepiej. Właściwie miałam wrażenie, że od 24 km dopiero zaczynam swój start. Od 30 km biegu już tylko wyprzedzałam, oczywiście wcześniej praktycznie wszyscy wyprzedzili mnie. Nie zmienia to jednak faktu, jak wspaniałe to było uczucie. Miałam wrażenie posiadania jakiś super mocy. Każdemu życzę takiego debiutu, na którym kryzys ( choć u mnie ważył 16 ton) przychodzi na początku, a później jest tylko lepiej i lepiej. Mijałam coraz to więcej biegaczy.
Moment, w którym zawodnik, wyglądający na doświadczonego, bił mi brawo, kiedy go wyprzedziłam, zostanie mi w pamięci na zawsze. Do samego końca nie pozwoliłam, żeby ktoś mnie wyprzedził. W euforii pokonałam ostatnie dwa km maratonu, chcąc ,,pożreć” jak największą liczbę maratończyków. Bieg ukończyłam prawie sprintem jeszcze o sekundę wyprzedzając jakiegoś zawodnika tuż przed metą. Ostatecznie osiągnęłam czas 5.05.13. Prawie dogoniłam moją docelową maratońską grupę, odrabiając w drugiej połowie dystansu prawie 20 min straty. Na szyi poczułam coś absolutnie cudownego – ciężar medalu za ukończenie maratonu. Zostałam maratończykiem!!! Wiem, że z nędznym czasem, ale zważywszy na okoliczności nie mam się chyba czego wstydzić. Jest jeszcze jedna ciekawostka – czas mojego debiutu, zgodny był … z terminem biegu! Był to PIĄTY Silesia Marathon, 12 maja ( następna piątka) w 2013 r.( 5h 5min 13 sekund!!!) Kto jeszcze może pochwalić się takim wyczynem?!
Z perspektywy czasu uważam ten start za bardzo udany. Mimo kiepskiego przygotowania maraton obszedł się ze mną dość łagodnie. Wszystkie przeszkody zwaliły się na mnie na samym początku, nie dałam się i potem zostało wszystko co najlepsze i najpiękniejsze…wspaniali ,,zające”, pokonanie kryzysu, spektakularna ucieczka przed podrywaczem ulicami miasta, to wyprzedzanie, zyskanie szacunku u ,,zawodowców”, doping w gwarze śląskiej w Siemianowicach Śląskich, z którego nie zrozumiałam ani słowa, ten sprint i wyprzedzenie o 1 s na samej mecie…i meta. O tak, osiągnięcie mety w trybie – ,,jestem żywy i szczęśliwy” a nie w trybie ,,dobijcie mnie” życzę każdemu, absolutnie każdemu stającemu na starcie pierwszego maratonu…i nie oszukujmy się, zawsze są następne maratony…bo emocje towarzyszące temu dystansowi są piękne, czyste i niepowtarzalne. Mam wrażenie, że ten dystans uwalnia z biegacza rzeczy, które na co dzień skrywane są w cieniu. Dorośli ludzie płaczą ze wzruszenia, stateczny na co dzień człowiek skacze i tańczy taniec radości, ktoś inny przeklina wszystko dookoła…nie da się opisać tego, co się czuje po przekroczeniu mety pierwszego/kolejnego maratonu. Nie bez przyczyny, to Święty Graal i Królewski Dystans. Warto pamiętać jednak o solidnym przygotowaniu do startu, by mieć tylko wspaniałe wspomnienia i uniknąć tych wszystkich ,, złych przygód”. W przeddzień jeść TYLKO znane sobie potrawy, a nie ryzykować czegoś nowego. Trzy razy sprawdzić spakowane rzeczy na bieg. Przed oddaniem depozytu sprawdzić czy nie oddaje się przypadkiem chipa i numeru startowego. Przybyć na miejsce startu dużo wcześniej. Dokładnie przeczytać regulamin i informację od organizatora – dowiedziałabym się np. gdzie jest szatnia. Ubranie adekwatne do panujących warunków ( ten cholerny polar musiałam wiązać sobie w pasie już w okolicy Nikiszowca….No i przede wszystkim cieszyć się tą chwilą . Być ,,tu i teraz”. To pierwszy maraton, coś co się nie powtórzy. Nie martwcie się o wynik, niezależnie od wszystkiego, jeśli tylko go ukończycie, będzie ,,życiówka”. Przybijajcie ,,piątki” z dzieciakami, machajcie do kibiców, dziękujcie wolontariuszom podającym kubki z wodą, zobaczcie miasto z zupełnie innej perspektywy. Nagle, podczas maratonu jest ono tylko dla Was. To też niezapomniane wrażenie.
A teraz najważniejsze wbiegajcie na metę na ,,pełnej kicie” z rękami w górze. Niezależnie od uzyskanego czasu. To jest ten moment – czekaliście na niego , dla tej chwili biegaliście przy marznącym deszczu po ciemku, dla tej chwili rezygnowaliście z sobotniej imprezy, żeby robić długie wybiegania w niedzielne poranki. Celebrujcie go, a medal z maratonu noście na szyi przez cały dzień. Zrobiliście coś wielkiego – zostaliście MARATOŃCZYKAMI. Powodzenia!
Za nami VI edycja Silesia Marathonu. Maratonu, który przejdzie do historii jako kolejny a jednak w znacznym stopniu odmieniony. Nowi partnerzy, nowa data, nowa trasa a także miejsce startu i mety.
Uczestnicy królewskiego dystansu wyruszyli w drogę o godzinie 9:00, o 10:15 z kolei, wystartowali półmaratończycy. Łącznie ponad 2 tysiące osób. Biegaczy i biegaczek, amatorów, młodszych i tych trochę starszych.
Trasa tegorocznego Silesia Marathonu prowadziła przez trzy śląskie miasta: Siemianowice Śląskie, Mysłowice i Katowice.Poniżej kilka zdjęć z tego wydarzenia 🙂
O godz. 11 spod centrum handlowego Silesia w Katowicach ruszył Mini Silesia Marathon o Puchar Radia RMF FM, który odbył się w ramach Silesia Marathon! Najkrótszy bieg liczył 4,2 km i zakładał okrążenie katowickiego Spodka ulicami Chorzowską i Olimpijską. Najlepszy czas uzyskał Tomasz Kawik. Dystans pokonał w 13 minut i 58 sekund!
ZGŁOSZENIA Jeśli jeszcze się nie zgłosiłeś do biegu masz okazję do 2 października. Start jest bezpłatny. Limit startujących to 2000. W przypadku wolnych miejsc zgłoszenia będą przyjmowane w Biurze Zawodów w Silesia City Center w Katowicach przy ul. Chorzowskiej 107: – 3 października 2014 r. w godz. 15.00 – 20.00 – 4 października 2014 r. w godz. 9.00 – 10:30.00 do wyczerpania miejsc.. Osoby, które dokonały już rejestracji mają też nadany numer startowy. Pakiet startowy można odebrać w Biurze Zawodów w Silesia City Center w Katowicach przy ul. Chorzowskiej 107 dniach: – 3 października 2014 r. w godz. 15.00 – 20.00 (plac Śląski) – 4 października 2014 r. w godz. 9.00 – 10.30 (plac Słoneczny)
PAKIET STARTOWY Aby odebrać pakiet startowy w Biurze Zawodów: – zabierz ze sobą dokument tożsamości, – sprawdź swój numer startowy (na stronie biegu w wyszukiwarce zawodników lub na swoim koncie, w aplikacji mobilnej po zalogowaniu lub na liście startowej w Biurze zawodów) – podejdź do stanowiska oznaczonego Twoim numerem startowym, – podaj swój numer startowy, okaż dokument potwierdzający tożsamość, sprawdź dane na karcie startowej i ją podpisz Pakiet startowy zawiera m.in.: – numer startowy z wbudowanym chipem i agrafkami (musisz go umieścić z przodu, na koszulce, na wysokości klatki piersiowej); – koszulkę techniczną do założenia na bieg
DOJAZD
-samochodem
ul. Chorzowska 107, Katowice (tablice kierunkowe-informacyjne Silesia City Center). Na terenie centrum handlowego znajduje się ponad 3500 miejsc parkingowych.
-komunikacją publiczną
Dojazd tramwajem – linie 6, 7, 11, 19, 23, 33 – przystanek Silesia City Center (czas przejazdu ok. 10 minut)
Dojazd autobusem – linie 6, 7, 23, 108, 109, 110, 662, 673, 674, 830, 840
Tutaj możesz zaplanować trasę wpisując miejsce wyjazdu >>>
Uwaga: Organizator nie zapewnia depozytu i prysznicy po biegu.
START Linia startu znajduje się na Placu Słonecznym Silesia City Center. Start nastąpi punktualnie o godz. 11:00. Każdy zawodnik musi mieć na sobie koszulkę otrzymaną w pakiecie oraz numer startowy umieszczony z przodu koszulki.
META Meta ustawiona jest na Placu Słonecznym przed Silesia City Center. Na mecie każdy zawodnik, który ukończy bieg otrzyma butelkę wody. Wynik biegu otrzymasz w formie SMS’a na podany przy zgłoszeniu numer telefonu. Nieoficjalne wyniki biegu opublikowane zostaną w ciągu 48 godzin na stronie biegu (oficjalne wyniki po rozpatrzeniu ew. uwag i protestów podane zostaną w ciągu 3-5 dni).
Dwie godziny 35 minut i 35 sekund – z takim czasem na mecie pojawił się Jakub Glajcar. Góral z Wisły wygrał piąty Silesia Marathon. Po zakończeniu biegu nie miał wątpliwości, która część ponad 42-kilometrowej trasy była najprzyjemniejsza. – Najlepiej biegło się w Parku. To idealne miejsce na takie zawody – uważa.
Bieg rozpoczął się pod katowickim Spodkiem. Jego trasa wiodła ulicami stolicy województwa, Siemianowic Śląskich i Chorzowa. Do zawodów zgłosiła się rekordowa liczba ponad 2200 zawodników, z szesnastu krajów m.in. ze Stanów Zjednoczonych, Japonii i Korei Południowej. Po raz pierwszy wśród uczestników rozlosowano nagrodę główną – samochód marki Mini o wartości 71 tysięcy złotych.
Metę tego prestiżowego biegu po raz kolejny usytuowano w Parku Śląskim. Bohdan Witwicki, dyrektor maratonu tłumaczy, że to wyjątkowa lokalizacja. – Sam bardzo chętnie tutaj biegam – przyznaje. – Duże maratony w Londynie i Nowym Jorku kończą się w zielonych centrach miast. To wspaniale, że i my mamy takie miejsce do dyspozycji.
Również zwycięzca nie krył zadowolenia z ciekawego zakończenia zawodów. – Biegłem tutaj w zeszłym roku, w Sielsia Eco Run. Wówczas przegrałem z Włochem Roberto DiMicoli – wspomina zwycięzca, który bieganie na długich dystansach uprawia od 11 lat. Glajcar twierdzi, że w ostatnim czasie Park rozwija się pod kątem sportu, aktywnego wypoczynku i rekreacji. – Ogólnie trasa była bardzo ciężka, z dużą ilością podbiegów. Moja taktyka się sprawdziła. Na początku dystansu wypracowałem przewagę, którą w drugiej części mogłem swobodnie kontrolować – wyjaśnia Jakub.
W ubiegłym roku zawodnicy biegli w upale. Tym razem imprezie towarzyszyły niewielkie opady. Przełożyło się to na rezultaty zawodników. Ewa Kalarus, najlepsza z pań, w ubiegłorocznej edycji osiągnęła czas powyżej trzech godzin. Tym razem była o kilkanaście minut szybsza. – Cieszę się, że udało mi się zejść poniżej 180 minut – nie kryje zadowolenia. – Z punktu widzenia maratończyków aura była idealna – kończy.
Już po raz piąty biegacze zmierzą się z maratońskim dystansem na Śląsku. Zawodnicy przebiegną ulicami Katowic, Siemianowic Śląskich i Chorzowa. W tym roku Silesia Marathon wystartuje 12 maja o godzinie 9. spod katowickiego Spodka.
Meta natomiast znajdzie się przy hali wystaw Kapelusz w Parku Śląskim w Chorzowie.
Do tej pory Silesia Marathon odbywał się zawsze 3 maja. Piąta edycja wystartuje tydzień później, aby nie kolidować z weekendem majowym. Zdaniem organizatorów wielu biegaczy w weekend majowy wyjeżdża poza miasto i nie w głowie im sportowe rywalizacje. – Biegacze doceniają dobrą organizację ale i ciekawą, choć trudną trasę. Prawdziwą ozdobą i wielkim atutem Silesia Marathon jest odcinek biegu, który prowadzi przez Nikiszowiec. Biegacze wspominają niesamowitą atmosferę Nikiszowca, wspaniały doping – mówi Szymon Knobloch, najlepszy śląski maratończyk z 2012 roku.
Oprócz klasycznego biegu o długości 42 km, przygotowano półmaraton. Odbędą się również zawody dla dzieci i młodzieży oraz rajd nordic walking.
W tym roku na biegaczy czeka też wyjątkowa nagroda, pierwszy raz w historii biegu można wygrać samochód. Zawodnicy staną przed szansą zdobycia Mini. Do Maratonu można się zapisywać za pośrednictwem strony internetowej biegu. Drogą elektroniczną zgłoszenia będą przyjmowane do 5 maja. Później będzie się można zapisać w Biurze Zawodów (10 i 11 maja 2013 roku). Koszt uczestnictwa w zawodach wynosi 80 złotych (do 14 kwietnia 2013 roku), 120 złotych (do 5 maja 2013 rokuj) lub 160 złotych (biuro zawodów).
TRASA SILESIA MARATHON
Program Silesia Marathonu 2013
10 maja 2013 roku piątek
godz. 17.00 – Otwarcie Biura Zawodów (czynne do godz. 20.00)
Rejestracja zawodników, odbiór pakietów startowych
Miejsce: Park Śląski, Chorzów Hala Wystaw Kapelusz
11 maja 2013 roku sobota
godz. 9.30 – Trening, Śniadanie z Silesia Marathon (zbiórka przed Biurem Zawodów)
godz. 10.00 – 20.00 – Biuro Zawodów – rejestracja zawodników, odbiór pakietów startowych
godz. 10.00 – 20.00 – Marathon Expo (Hala Wystaw Kapelusz, WPKiW)
godz. 11.00 – 13.00 – Zawody dla dzieci i młodzieży
godz. 15.30 – zawody biegowe dla przedszkolaków
godz. 16.00 – Rajd Nordic Walking
godz. 16.00 – 19.00 – Pasta Party
12 maja 2013 roku niedziela
godz. 6.30 – 7.45 – Biuro Zawodów – odbiór pakietów startowych maratonu
godz. 6.30 – 9.30 – Biuro Zawodów – odbiór pakietów startowych półmaratonu
godz. 8.00 – Oficjalne otwarcie zawodów, Katowice plac przed Halą Sportową Spodek
godz. 8.20 – Wspólna rozgrzewka
godz. 8.45 – Ustawienie zawodników na starcie
godz. 8.49 – Przywitanie zawodników, uroczyste otwarcie zawodów
godz. 9.00 – Start maratonu
godz. 9.10 – zamknięcie linii startu
godz. 10.50 – Ustawienie zawodników półmaratonu na starcie
godz. 11.00 – Start półmaratonu
ok. godz. 11.10 – finisz pierwszego zawodnika Silesia Marathon 2013
godz. 14.30 – Uroczyste wręczenie nagród zwycięzcom
godz. 15.00 – Konkursy dla uczestników biegu
godz. 15.15 – Zakończenie biegu
Dominika i ja nie będziemy uczestniczyć w zawodach biegowych jako zawodniczki ale oczywiście obecne na miejscu będziemy. 11 maja jednak, Dominika wystartuje w zawodach nordic walking mierząc się z dystansem 6 km.
Zawody odbędą się na terenie Parku Śląskiego. Mamy nadzieję, że spotkamy się z Wami na miejscu!
pozdrawiamy, Klaudia&Dominika.
Cześć! Jesteśmy MK team czyli Marek & Klaudia + team. Nasz zespół, konsekwentnie, od 6 lat, organizuje imprezy biegowe, w których udział bierze tysiące osób. Zachęcamy wszystkich, dzieci i dorosłych, do uprawiania sportu w przyjaznej atmosferze i z uśmiechem na ustach. Łączymy pokolenia i łamiemy bariery.
Sprawiamy, że z biegu na bieg, coraz więcej osób pragnie stać się częścią naszych wydarzeń.
Sprawdź naszą drugą stronę www.mkteamevents.pl