Tym razem nieco inny wpis. Wprawdzie są zdjęcia, jest tekst ale to co w tekście to nie moje doświadczenia.
Jacka poznałam kilka miesięcy temu. Właśnie przygotowywał się do swojego pierwszego biegu na 100 km. Już wtedy wydawało mi się to abstrakcyjne. Dystans, pora startu, fakt, że bieg jest na orientację…. Po mniej więcej dobie, dowiedziałam się, że Jacek cały i prawie zdrowy wraca do domu, po ukończonym ultramaratonie. Pokonał dystans 111 kilometrów w 19 godzin i 5 minut.
Z ultramaratonami podobno jest tak, że jak już się zacznie, to ciężko jest przestać. Dochodzi wręcz do tego, że dystans 50, 60 a nawet 100 km to mało. Poprzeczka jest ciągle podnoszona. Granica przekraczana. Walka z własnymi słabościami okazuje się być wygrana.
O górskim ultramaratonie w Czadcy Jacek wspominał kilka razy. Wahał się, bił z myślami. Wyliczał minusy. Pewnego dnia, teoretycznie spontanicznie podjął decyzję, że zapisuje się i jedzie powalczyć do naszych sąsiadów o nowe rekordy. Resztę niech już sam „opowie”.
Klaudia.
100km Javorniky
W zasadzie to sam nie wiem, dlaczego wystartowałem w tym biegu. Cały czas się wahałem, ponieważ temu wydarzeniu towarzyszyły same trudności.
Po pierwsze pogoda w Polsce nie zachęcała (prawie 30 stopni), a meta oddalona była od startu (najkrótszą drogą) o 65km. Marudziłem, aż w końcu zakup nowych butów przekonał mnie, że warto spróbować i zbuntować się przeciwko świętej zasadzie, która wpajała mi mama: „Nigdy w góry nie bierz nierozchodzonych butów”. Jako niesforne dziecko, stwierdziłem, że 8 km w nowych butach wystarczy.
Cała impreza odbywała się u Słowaków w rejonie Czadcy, wypytałem znajomych czy nie ma tam ostrych gór, ciężkich podejść i raczej wszyscy zapewniali, że jest spokojnie.
Na start pojechałem dzień wcześniej. I tu rada do wszystkich: chyba lepiej wyspać się w swoim ciepłym łóżku i wstać rano o 4 niż spać na twardej jak kamień podłodze. Wybrałem wariant drugi, który skutkował przerywanym snem o łącznej długości 2 godzin. Po przyjeździe zarejestrowałem się, dowiedziałem się o kilku niespodziankach na trasie od organizatora, poobserwowałem ludków, jak się przygotowują i spać.
Rano pobudka o 6:00 i na szczęście jest kawa, na szybko płatki na śniadanie. Spakować plecak, poranna gimnastyka i sprawdzenie pogody. Na dworze + 14 stopni i deszcz. Super! Cały misterny plan ubrania się w krótki rękaw legł w gruzach. Wybieram jakieś ciuchy, pakuje do samochodu (jadącego na metę) śpiwór i ciuchy na zmianę i wybieram się na start do centrum Czadcy.
Tam szybki komunikat startowy o problemach na trasie, bla bla bla zalane drogi, bla bla zmiana szlaku itd.
START, wszystko powoli rusza. Ludzie jakoś niezachęceni zimnem powoli się rozkręcają. Ja już jestem obudzony, więc zaczynam biec. Podpinam się pod grupę liderów i zaczyna się – od razu górka. Tempo poniżej 5:00, trochę robi to na mnie wrażenie, że początek tak ostry ale trzymam się. Pierwsza górka plus schody i łydki płoną ogniem. Już wiedziałem, że Ci panowie to nie paczka dla mnie. Wbiegamy w las, wszystko przenosi się w malownicze góry Słowacji.
I tu można by się rozpisywać jak pięknie biegło się w lesie, o kolejnych pokonywanych górkach, jednak warte zauważenia jest tylko fakt, że po drodze mijam punkt kontrolny
K1: Kýčera (3.7 km), z tajemniczym słowem, którego nie potrafię powtórzyć. Po drodze dołączam się do grupy 3 osób, w tym jednej dziewczyny, którzy pracują, jako team. Dzięki nim pamiętam hasło i w zasadzie trafiam na drugi punkt. Potem punkt K2: Rozhľadňa na Marťákovskom kopci pred Petránkami (12.8 km), z pierwszym jedzeniem, magicznymi cukierkami z witaminą C 🙂
Potem w zasadzie długo góry, wyprzedzamy się ciągle z różnymi osobami, raz oni nas, raz my ich. Zostaje sam, za chwilę mam nowych przyjaciół i tak w koło Macieju. Przed punktem K3, niestety podkręcam kostkę, używam polskiego słowa na wszystko i z ładnego tempa, zaczynam iść. Po chwili ból puszcza, ale to chyba pod wpływem gościa, który mnie wyprzedził:)
Jest i punkt K3: Semeteš, U Cipára (30.8 km). Tam szybka zmiana skarpetek, bo w lesie wody pod dostatkiem. Stopy póki, co wyglądają świetnie. Żadnego śladu odcisku czy uszkodzeń. Cukierki z witaminą C + mała kofola w schronisku i napierać.
W sumie góry, góry, góry i zaczynają się pierwsze kryzysy. Zaczynam do siebie mówić „Thomann, co Ty k*** robisz??? ” i tym podobne sceny ale to zdarza mi się zawsze. Na szczęście na horyzoncie pojawiają się jacyś biegacze. Koniec narzekania, czas gonić.
I znów dużo gór, tutaj kije Nordic Walking są strasznie pomocne, silne ręce się przydają. Góry, góry, góry i K4: Kasárne (48.9 km).
Tu spore doładowanie jedzeniem. Zdecydowanie najlepiej wyposażony punkt. Sporo węgli, tłuszczyku i picia. Tankuje ile się da. Zabieram moje cudowne cukierki i biec do punktu K5, gdzie czeka ciepły posiłek. Po drodze jedna ściana o mega nachyleniu i podpatruje Węgra, w jaki sposób pomagać sobie kijami na takich pochyleniach. Nowa technika mocno pomocna. W sumie zaczyna się długi zbieg, kilka podbiegów i schronisko, punkt K5: Mountain hotel Portáš (61.7 km)
Tu wcinam zupę, coś nieocenionego po przebiegnięciu 60km w mżawce i zimnie. Siedząc ze Słowakami, śmiejemy się, że przed nami jeszcze „TYLKO” maraton.
Zaczyna się długi zbieg w dół. I tu szczerze mówiąc, gdyby nie nowe buty, które naprawdę trzymają się podłoża, to chyba wróciłbym bym bez zębów albo połamany. Buty trzymały się idealnie a zbiegi praktycznie były po pionowych ścianach, w towarzystwie błota i kamieni.
Po drodze punkt K6: Stolečné, (63.5 km), znów tajemnicze słowo, ale kojarzę je z rosyjskim siatkarzem Wołkowem, jakoś to tak brzmiało. Dużo drogi w dół, więc nogi odpoczywają (jeżeli takie pojęcie istnieje po 70km). Potem podejście na 5km i kolejny punkt K7: Horná Mariková, (73.6 km). Tutaj dostajemy talon na piwo 🙂 (WYKORZYSTANY)
I tu zaczyna się strasznie trudne podejście, między trawą pod sporą górę. Kije w ruch, półtorej kilometra podejścia (Totalna porażka kilometr pokonany w 14 minut). Po dostaniu się na górę zbieg niebieskim szlakiem w dół. Zaczynam zabawy z kamerką, kręcę filmik, zaczynam sobie śpiewać i przegapiam punkt kontrolny K8 (85.6 km). Nieświadomy pomyłki biegnę dalej i dalej i wbiegam do miasta, którego tu nie powinno być. No i zaczął się problem. Nie widzę sensu wracania się do punktu, bo jest ciemno jak w d***. Dzwonię do brata, że wszystko poszło się j*** i minąłem punkt. Pytam się ludzi jak dotrzeć do Bystrzycy i okazuje się, że asfaltem w dół. Co mam robić???, no to asfaltem w dół. I tak sobie biegnę piękne 12 km i wbiegam do Považskiej Bystricy. Biegnę do mety i mijam dwóch gości. W sumie dla mnie bieg skończony bo nie zaliczam K8 ale co mi zostało, przynajmniej wywinduje czas na 100km Wbiegam na metę. A tam oklaski i gratulacje. Od razu mowie organizatorowi, że nie niestety ominałem punkt K8 okazuje się, że kilka osób go minęło. Więc zostaje sklasydikowany. Oficjalny pomiar czasu 15 godzin i 13 minut dla mnie absolutny fenomen i 14 miejsce w stawce.
Idę się umyć ale tam tylko umywalka, myję się bo wszytko mi jedno, byle się nogi nie kleiły. Kładę się na podłodze pod stołem bilardowym. Twardo jak diabli, zaczynam się trząść z zimna ale adrenalina nie pozwala zasnąć. Po jakimś czasie pojawiają się kolejne osoby. Zasypiam o 3 i przesypiam pierwszy pociąg, nic pojadę o 8. Dojechałem do samochodu cały i zdrowy.
Podsumowując ten bieg, cieszę się, że udało się go ukończyć w tak dobrym czasie. Jednak solidne przygotowanie na początku sezonu teraz popłaca.
Po takim biegu zawsze czuje, że to nic takiego. Człowiek zapomina o tym, co wycierpiał na trasie, jaki czasem jest zabójczo głodny, ile dałby, żeby teraz usiąść w gorącej wannie. Często sie zastawiam, dlaczego biegacz ze stażem poniżej 2 lat (patrz ja) biega takie biegi. To chyba jednak adrenalina i nieprzewidywalność takich biegów powodują, że mogę nawet jechać do naszych sąsiadów, żeby sobie trochę dłużej pobiegać.
Jak to wygląda okiem kamery możecie obejżeć POD TYM LINKIEM
zdjęcia pochodzą ze strony 100km Javorniky
Jacek.