ultramaraton

ZAMIEĆ NA SZÓSTKĘ

Zamieć – 24h ultramaraton zimowy na Skrzyczne. Bieg w stylu anglosaskim, odbywający się po 14 km pętli. Słynie ze świetnego jedzenia, wspaniałych wolontariuszy, świetnej atmosfery. To tylko kilka suchych faktów. Co ma w sobie ten bieg tak naprawdę? Co w nim jest takiego, że jest niczym herpeswirus – raz załapiesz i już nie uwolnisz się do końca życia. Dlaczego to ,,bieganie po pętli” tak przyciąga?

            Zachorowałam na Zamieć rok temu. Brnąc w śniegu o konsystencji proszku zrobiłam tylko trzy pętle, męcząc się przy tym niemiłosiernie. Zamieć w 2017 roku poniżyła mnie, wyśmiała i ogólnie miałyśmy ze sobą na pieńku. Zakochałam się w niej i znienawidziłam równocześnie. W tym roku wszystko miało wyglądać inaczej i choć nie była ona moim głównym sportowym celem, a takim trochę romansem na boku, chciałam ją pobiec przyzwoicie – czyli co najmniej 4 pętle , mało odpoczywać w bazie, w żółwim tempie, ale do przodu, zrobić jak najdłuższy dystans, przy okazji nie robiąc sobie krzywdy.

            Rano w Szczyrku przywitała nas wiosna. Było kilka stopni na plusie, w prawdzie zachmurzone niebo, ale co jakiś czas przebijało się Słońce. Odebrałam pakiet startowy, zaczęłam się witać ze ,,znajomymi twarzami”. W między czasie , o 11ej wystartowała Zadyma i odbyła się odprawa dla Zamieci.

            W samo sobotnie południe wystartowaliśmy. Pierwszy kilometr po Szczyrku, płaski, po asfalcie, bez śniegu, lodu i mrozu to był pikuś, a nawet Pan Pikuś. Wszyscy po drodze wspominali, że na pewno w tym roku rekord trasy będzie , itp. Spacerujący mieszkańcy robili nam zdjęcia i machali do nas. Miło i sympatycznie. Zaczęło się podejście. Jak to zwykle na pierwszej pętli bywa, utworzyła się kolejka tuż przed wejściem między drzewa. Część ludzi przeciska się na łeb na szyję miedzy drzewami…uśmiecham się pod nosem. To jak przeciskanie się samochodem w korku, zyskujesz tylko kilka metrów, a zmęczysz się, zirytujesz…zapłacisz wysoką cenę na następnych kilometrach. Nie gnam, nie spieszy mi się. Chłonę atmosferę, przepuszczam cisnących mocniej zawodników. Po pokonaniu pierwszego podejścia trasa trochę się wypłaszcza, żeby za chwile poczęstować nas bardzo stromym i ciągnącym się w nieskończoność podejściem z piekła rodem. To mój najbardziej znienawidzony odcinek. Na każdej pokonanej pętli sobie dodawałam, że jak tylko skończy się to podejście, to już z górki będzie. Chociaż oczywiście tak nie jest. Wspinamy się dalej po mniej lub bardziej stromych zboczach góry, w niektórych miejscach dosłownie balansując nad przepaścią. Widoki wszystko wynagradzają. Po drodze zmieniają się pory roku – z wiosny – błotnista jesień, z żółtymi liśćmi , pachnąca ziemią , mchem i grzybami, nieoczekiwanie zamieniająca się w zimę – lód, a potem śnieg. Pełen przegląd nawierzchni. To spore wyzwanie dla biegaczy – jakie buty, jaki bieżnik, czy już zakładać raki, czy jeszcze nie, a może w ogóle raki olać. Jeden z moich ulubionych odcinków – to grań. Już blisko, do schroniska rzut beretem , a widoki zapierające dech.

Chmury przetaczające nad szczytem, prześwitujące słońce. Coś absolutnie pięknego. Na trasie pętli są tylko dwa krótkie odcinki, gdzie trasa ( góra/dół) się ze sobą skleja i można przybić piąteczke znajomym szybszym, lub wolniejszym – na samym dole przy starcie/mecie i na samej górze przy schronisku. Od dołu ciągnie powoli zastęp biegaczy, wspinający się do schroniska. Kontrastują oni z lecącymi w dół zawodnikami, zaczynającymi zbieg. W tym roku chipy ,,ukryte” były w numerach , na przodzie i tyle zawodnika. Żeby zaliczyć pętle, trzeba było odbić swój nr na górze – tj. znaleźć się pomiędzy czytającymi go ekranami. Organizatorzy, żeby ułatwić nam zadanie, ustawili na tarasie schroniska krzesło, które trzeba było obejść dookoła, żeby mieć pewność, że jesteśmy zczytani. Tym samym Zamieć w tym roku była biegiem ,,dookoła krzesła” 😉

Nie zabrakło niezastąpionego kciuka w górę dla każdego od chłopaka obsługującego punkt kontrolny. On zapewne ćwiczy to cały rok, bo spróbujcie tak robić przez 24h i jeszcze się uśmiechać. Przecież twarz musi go potem boleć przez miesiąc. Podziwiam go i chylę czoła.


                                                                                                                                     

fot. ULTRA LOVERS JACEK DENEKA

Zaczyna się zbieg. Zakłam raki, raki, z którymi przeprosiłam się w tym roku i rzucałam podziękowania w niebo, za ich zabranie. Bez raków zginęłabym marnie na tych stromych i wyślizganych zejściach. Na pierwszej pętli to jeszcze nie, ale na następnych został chyba pobity rekord Guinessa w najdłuższej ślizgawce na świecie. Ciągnęła się od schroniska na Skrzycznem do …prawie do końca strefy zimy. W tym roku miejsca oznaczone jako niebezpieczne ( POZOR !!!), naprawdę były niebezpieczne. Za to strefa jesień, wiosna pozwalały na swobodny i lajtowy bieg – jak po czerwonym dywanie. Po zaliczeniu pierwszej pętli, od razu poleciałam na drugą . Nadal byłam świeża, nie zmęczyłam się za bardzo. Przede wszystkim jak ognia chciałam uniknąć wchodzenia do bazy, będącej równocześnie punktem żywieniowym. To miejsce, to największa pułapka Zamieci. W bazie jest pyszne jedzenie, kawa, herbata, kanapki, ciasteczka, daktyle, pomarańcze, zupy, makaron, naleśniki(!). Jest ciepło, miło, wolontariusze stają na głowie, żebyś miał wszystko, czego zapragniesz, jest pełno fajnych ludzi, dodatkowo wszyscy są ,,z twojej bajki”, jest o czy pogadać. To jak oaza z on inclusive. Aż się łezka w oku kręci… Tyle że w bazie czas jakby przyspiesza, zmuszenie się do wyjścia z niej jest najtrudniejszym elementem Zamieci. Byłoby o tyle łatwiej, jakby były tylko banany i woda, orgi i wolontariusze nieprzyjemni, albo śpiący, jakby się tylko kopa w tyłek dostawało i na następną pętle. Ale nie, nie . Oni są jak najlepszy kumpel, mama i babcia równocześnie. Nie lubię ich za to 😀

Kolejne pętle już dużo luźniejsze. W Szczyrku zauważam, że mijam wesele i śmieję się sama do siebie, że w sumie takie wesele, to jak zawody ultra. Trzeba dobrze rozłożyć siły, odpowiednio pić i jeść, a i tak, możesz mieć słabszy dzień i może cie odciąć, możesz zaliczyć zgona albo się wywrócić, a możesz też bohatersko przetrwać do końca. No nic, biegnę dalej, a właściwie idę. Druga pętla jeszcze prawie w całości przy dziennym świetle. Przed  trzecią  znów opieram się pokusie wejścia do bazy ( ale twardzielka ze mnie), uzupełniam tylko wodę i wyruszam już w noc. W tym roku coś dziwnego zadziało się ze mną na robionych po ciemku pętlach. Byłam bardzo skupiona, zero muzyki. Ciągle sama ze sobą, góry i poruszanie się w grafitowej mgle, która pełzała po zboczach jak żywy organizm. Coś jakby wisiało w powietrzu, coś maiło się zaraz stać. Czułam cały czas lekki stan zagrożenia. Pilnowałam jedzenia i picia, nie forsowałam sił. Coś się czaiło w tej grafitowej ciemności, mrużyło ślepia, obserwowało, czekało…Utrzymanie takiej koncentracji przez kilkanaście godzin praktycznie ciągłego, i to forsownego ruchu, wysysa siły, niczym tasiemiec witaminę B. Zdarzały mi się omamy wzrokowe. No bo jak nazwać moje nagłe przerażenie, kiedy przy trasie nagle ,,zobaczyłam” brodatego pana, siedzącego na fotelu z biały lisem na kolanach ?! Oczywiście był to psikus zmęczonego umysłu, bo to ośnieżony korzeń sprawił takie wrażenie. Zmęczenie i lekki stan zagrożenia. Coś czaiło się w ciemności…Na imię tej bestii było Wichura. Zaczęło wiać około trzeciej w nocy. Rozhulało się na dobre rano. Nigdy nie biegłam w tak silnym wietrze. Podobno to było ,,tylko” 70 km/na godzinę, a dawało się we znaki na szczycie. Gdyby nie kolce, miałabym problem z utrzymaniem równowagi. Moja ostatnia, szósta pętla była pod znakiem tego piekielnego wiatru. Prawdziwa, bezlitosna, Jej Wysokość Zamieć.


 fot. ULTRA LOVERS JACEK DENEKA

W tym roku ukończyłam Zamieć na 8mym miejscu wśród kobiet, robiąc 6 pętli. Spędziłam na trasie prawie 23h. Posypałam się fizycznie na ostatnich dwóch pętlach. Uważałam na siebie , może nawet za bardzo – bo nie zaliczyć ANI JEDNEJ GLEBY na Zamieci to trochę wstyd 😉


fot. KAROLINA KRAWCZYK

A Ty, drogi czytelniku, czy byłbyś gotowy wyjść w noc i wichurę po zmęczenie i pułapki umysłu? Na ile pętli? Czy walczyłbyś całe 24h, czy uległ pokusom Bazy. Ryzykował na zbiegach, pędził jakby jutra nie miało być, czy schodził powoli w dół, katując mięśnie ud. Doszedłbyś do granic zmęczenia…i poszedł dalej? Kim byś był, kiedy kolejne pętle, zimno, noc, zmęczenie, odzierałoby cię z tego wszystkiego, w co ubierasz się na co dzień? Kim byś był, kiedy zostanie już tylko pierwotna cząstka samego siebie? Polubiłbyś tego gościa ?

Są takie biegi, są takie zawody, na których dowiadujesz się o sobie wszystkiego, albo prawie wszystkiego. Zamieć do nich należy. Polecam. Zdecydowanie polecam.

Mariola Powroźna

Wiedząca już o sobie prawie wszystko 😉

 

ULTRAMARATON – CZYLI CO CZUJE CZŁOWIEK PO PRZEBIEGNIĘCIU 100 KM W GÓRACH

Tym razem nieco inny wpis. Wprawdzie są zdjęcia, jest tekst ale to co w tekście to nie moje doświadczenia.

Jacka poznałam kilka miesięcy temu. Właśnie przygotowywał się do swojego pierwszego biegu na 100 km. Już wtedy wydawało mi się to abstrakcyjne. Dystans, pora startu, fakt, że bieg jest na orientację…. Po mniej więcej dobie, dowiedziałam się, że Jacek cały i prawie zdrowy wraca do domu, po ukończonym ultramaratonie.  Pokonał dystans 111 kilometrów w 19 godzin i 5 minut.

Z ultramaratonami podobno jest tak, że jak już się zacznie, to ciężko jest przestać. Dochodzi wręcz do tego, że dystans 50, 60 a nawet 100 km to mało. Poprzeczka jest ciągle podnoszona. Granica przekraczana. Walka z własnymi słabościami okazuje się być wygrana.

O górskim ultramaratonie w Czadcy Jacek wspominał kilka razy. Wahał się, bił z myślami. Wyliczał minusy. Pewnego dnia, teoretycznie spontanicznie podjął decyzję, że zapisuje się i  jedzie powalczyć do naszych sąsiadów o nowe rekordy. Resztę niech już sam „opowie”.

Klaudia.

 100km Javorniky

 W zasadzie to sam nie wiem, dlaczego wystartowałem w tym biegu. Cały czas się wahałem, ponieważ temu wydarzeniu towarzyszyły same trudności.

Po pierwsze pogoda w Polsce nie zachęcała (prawie 30 stopni), a meta oddalona była od startu (najkrótszą drogą) o 65km. Marudziłem, aż w końcu zakup nowych butów przekonał mnie, że warto spróbować i zbuntować się przeciwko świętej zasadzie, która wpajała mi mama: „Nigdy w góry nie bierz nierozchodzonych butów”. Jako niesforne dziecko, stwierdziłem, że 8 km w nowych butach wystarczy.

Cała impreza odbywała się u Słowaków w rejonie Czadcy, wypytałem znajomych czy nie ma tam ostrych gór, ciężkich podejść i raczej wszyscy zapewniali, że jest spokojnie.

 Na start pojechałem dzień wcześniej. I tu rada do wszystkich: chyba lepiej wyspać się w swoim ciepłym łóżku i wstać rano o 4 niż spać na twardej jak kamień podłodze. Wybrałem wariant drugi, który skutkował przerywanym snem o łącznej długości 2 godzin. Po przyjeździe zarejestrowałem się, dowiedziałem się o kilku niespodziankach na trasie od organizatora, poobserwowałem ludków, jak się przygotowują i spać.

Rano pobudka o 6:00 i na szczęście jest kawa, na szybko płatki na śniadanie. Spakować plecak, poranna gimnastyka i sprawdzenie pogody. Na dworze + 14 stopni i deszcz. Super! Cały misterny plan ubrania się w krótki rękaw legł w gruzach. Wybieram jakieś ciuchy, pakuje do samochodu (jadącego na metę) śpiwór i ciuchy na zmianę i wybieram się na start do centrum Czadcy.

Tam szybki komunikat startowy o problemach na trasie, bla bla bla zalane drogi, bla bla zmiana szlaku itd.

 START, wszystko powoli rusza. Ludzie jakoś niezachęceni zimnem powoli się rozkręcają. Ja już jestem obudzony, więc zaczynam biec. Podpinam się pod grupę liderów i zaczyna się –  od razu górka. Tempo poniżej 5:00, trochę robi to na mnie wrażenie, że początek tak ostry ale trzymam się. Pierwsza górka plus schody i łydki płoną ogniem. Już wiedziałem, że Ci panowie to nie paczka dla mnie. Wbiegamy w las, wszystko przenosi się w malownicze góry Słowacji.

2

las

I tu można by się rozpisywać jak pięknie biegło się w lesie, o kolejnych pokonywanych górkach, jednak warte zauważenia jest tylko fakt, że po drodze mijam punkt kontrolny

K1: Kýčera (3.7 km), z tajemniczym słowem, którego nie potrafię powtórzyć. Po drodze dołączam się do grupy 3 osób, w tym jednej dziewczyny, którzy pracują, jako team. Dzięki nim pamiętam hasło i w zasadzie trafiam na drugi punkt. Potem punkt K2: Rozhľadňa na Marťákovskom kopci pred Petránkami (12.8 km), z pierwszym jedzeniem, magicznymi cukierkami z witaminą C 🙂

jacek

Potem w zasadzie długo góry, wyprzedzamy się ciągle z różnymi osobami, raz oni nas, raz my ich. Zostaje sam, za chwilę mam nowych przyjaciół i tak w koło Macieju. Przed punktem K3, niestety podkręcam kostkę, używam polskiego słowa na wszystko i z ładnego tempa, zaczynam iść. Po chwili ból puszcza, ale to chyba pod wpływem gościa, który mnie wyprzedził:)

 Jest i punkt K3: Semeteš, U Cipára (30.8 km). Tam szybka zmiana skarpetek, bo w lesie wody pod dostatkiem. Stopy póki, co wyglądają świetnie. Żadnego śladu odcisku czy uszkodzeń. Cukierki z witaminą C + mała kofola w schronisku i napierać.

las3

las1

las4

W sumie góry, góry, góry i zaczynają się pierwsze kryzysy. Zaczynam do siebie mówić „Thomann, co Ty k*** robisz??? ” i tym podobne sceny ale to zdarza mi się zawsze. Na szczęście na horyzoncie pojawiają się jacyś biegacze. Koniec narzekania, czas gonić.

I znów dużo gór, tutaj kije Nordic Walking są strasznie pomocne, silne ręce się przydają. Góry, góry, góry i K4: Kasárne (48.9 km).

 Tu spore doładowanie jedzeniem. Zdecydowanie najlepiej wyposażony punkt. Sporo węgli, tłuszczyku i picia. Tankuje ile się da. Zabieram moje cudowne cukierki i biec do punktu K5, gdzie czeka ciepły posiłek. Po drodze jedna ściana o mega nachyleniu i podpatruje Węgra, w jaki sposób pomagać sobie kijami na takich pochyleniach. Nowa technika mocno pomocna. W sumie zaczyna się długi zbieg, kilka podbiegów i schronisko, punkt K5: Mountain hotel Portáš (61.7 km)

żarciem)

żarcie)

żarcie

Tu wcinam zupę, coś nieocenionego po przebiegnięciu 60km w mżawce i zimnie. Siedząc ze Słowakami, śmiejemy się, że przed nami jeszcze „TYLKO” maraton.

żurek

 Zaczyna się długi zbieg w dół. I tu szczerze mówiąc, gdyby nie nowe buty, które naprawdę trzymają się podłoża, to chyba wróciłbym bym bez zębów albo połamany. Buty trzymały się idealnie a zbiegi praktycznie były po pionowych ścianach, w towarzystwie błota i kamieni.

Po drodze punkt K6: Stolečné, (63.5 km), znów tajemnicze słowo, ale kojarzę je z rosyjskim siatkarzem Wołkowem, jakoś to tak brzmiało. Dużo drogi w dół, więc nogi odpoczywają (jeżeli takie pojęcie istnieje po 70km). Potem podejście na 5km i kolejny punkt K7: Horná Mariková, (73.6 km). Tutaj dostajemy talon na piwo 🙂 (WYKORZYSTANY)

piwo

I tu zaczyna się strasznie trudne podejście, między trawą pod sporą górę. Kije w ruch, półtorej kilometra podejścia (Totalna porażka kilometr pokonany w 14 minut). Po dostaniu się na górę zbieg niebieskim szlakiem w dół. Zaczynam zabawy z kamerką, kręcę filmik, zaczynam sobie śpiewać i przegapiam punkt kontrolny K8 (85.6 km). Nieświadomy pomyłki biegnę dalej i dalej i wbiegam do miasta, którego tu nie powinno być. No i zaczął się problem. Nie widzę sensu wracania się do punktu, bo jest ciemno jak w d***. Dzwonię do brata, że wszystko poszło się j*** i minąłem punkt. Pytam się ludzi jak dotrzeć do Bystrzycy i okazuje się, że asfaltem w dół. Co mam robić???, no to asfaltem w dół. I tak sobie biegnę piękne 12 km i wbiegam do Považskiej Bystricy. Biegnę do mety i mijam dwóch gości. W sumie dla mnie bieg skończony bo nie zaliczam K8 ale co mi zostało, przynajmniej wywinduje czas na 100km Wbiegam na metę. A tam oklaski i gratulacje. Od razu mowie organizatorowi, że nie niestety ominałem punkt K8 okazuje się, że kilka osób go minęło. Więc zostaje sklasydikowany. Oficjalny pomiar czasu 15 godzin i 13 minut dla mnie absolutny fenomen i 14 miejsce w stawce.

dyplom

meta

meta2

meta3

Idę się umyć ale tam tylko umywalka, myję się bo wszytko mi jedno, byle się nogi nie kleiły. Kładę się na podłodze pod stołem bilardowym. Twardo jak diabli, zaczynam się trząść z zimna ale adrenalina nie pozwala zasnąć. Po jakimś czasie pojawiają się kolejne osoby. Zasypiam o 3 i przesypiam pierwszy pociąg, nic pojadę o 8. Dojechałem do samochodu cały i zdrowy.

Podsumowując ten bieg, cieszę się, że udało się go ukończyć w tak dobrym czasie. Jednak solidne przygotowanie na początku sezonu teraz popłaca.

Po takim biegu zawsze czuje, że to nic takiego. Człowiek zapomina o tym, co wycierpiał na trasie, jaki czasem jest zabójczo głodny, ile dałby, żeby teraz usiąść w gorącej wannie. Często sie zastawiam, dlaczego biegacz ze stażem poniżej 2 lat (patrz ja) biega takie biegi. To chyba jednak adrenalina i nieprzewidywalność takich biegów powodują, że mogę nawet jechać do naszych sąsiadów, żeby sobie trochę dłużej pobiegać.

Jak to wygląda okiem kamery możecie obejżeć POD TYM LINKIEM

zdjęcia pochodzą ze strony 100km Javorniky

Jacek.

AUGUST JAKUBIK – ULTRAMARATOŃCZYK ZE ŚLĄSKA

August Jakubik to postać wybitna, której przedstawiać nie trzeba. Wszyscy, którzy interesują się bieganiem zapewne słyszeli o jego osiągnięciach.

August Jakubik ukończył 60 ultramaratonów oraz 133 maratony. W 2012 roku przebiegł 40 maratonów w 42 dni z czego ostatnie 26 maratonów codziennie, uzyskując średni czas 3h 44m 53s.

Jest organizatorem lub współorganizatorem wielu imprez biegowych takich jak: Biegowa Korona Himalajów, Biegowa Korona Ziemi, Panewnicki Dziki Bieg, biegi 24 h i 48 h.

(źródło: http://www.augustjakubik.pl)

Mieszkańcy okolic Parku Śląskiego już w marcu będą mogli poznać pana Augusta osobiście, co więcej, razem z nim będą mogli trenować bieganie. W każdy czwartek od godziny 18 do 20 odbywać się będą treningi pod jego czujnym okiem. Zbiórka pod halą Kapelusz. Treningi są bezpłatne i trwać będą aż do października.

Dodatkowo, także w marcu, rusza cykl imprez rekreacyjnych, w których do zdobycia będzie Parkowa Korona Biegów. Pierwszy wiosenny bieg zaplanowany jest na 23.03.2013r. Długość trasy 10 km. Start o godzinie 11:00

Kolejne w kalendarzu będą: Bieg Parkowa Mila i Bieg Równonocny. Koronę króla biegów zdobędzie zawodnik, który osiągnie najlepszy łączny czas we wszystkich biegach.

Wszystkie zainteresowane osoby odsyłam na stronę Parku Śląskiego, szczegółowe informacje będą także ukazywać się na naszym blogu oraz na fanpage’u.

Mam nadzieję, że te cotygodniowe spotkania będą dla was motywujące i zdecydujecie się razem z nami brać w nich udział. Razem o wiele łatwiej się zmobilizować.

 

Klaudia.