WIELKI BŁĘKIT

WIELKI BŁĘKIT

Z całą pewnością mogę napisać, że byłam przygotowana na ten maraton. To miała być moja ,,Ostateczna rozgrywka” z Silesią, którą biegam od zawsze ( czyli od 2013 roku) i która co roku w mniejszym, a częściej w większym stopniu, daje mi popalić. Na dziesiątą edycję PKO Silesia Marathon, przypadał też mój dziesiąty start na Królewskim dystansie. Wszystko to układało się przypadkiem/nie przypadkiem w bardzo zgrabną całość. Nie złamać czwórki z obecną formą i z takim jubileuszem w tle…byłoby po prostu wstyd…ale to Silesia, to Gwiazda Śmierci wśród krajowych maratonów i 7 października 2018 roku, stoczyłam z nią bój na śmierć i życie. Ale po kolei.

Tydzień przed Silesią Benjamin Kuciński, mój trener, oświadczył mi, że przy obecnych wynikach z treningów i obecnej formie, mogę zapomnieć o łamaniu czwórki. Mam lecieć na łamanie 3.50. Bardzo mnie to ,,podniosło” i cały tydzień jak mantrę powtarzałam sobie, stać mnie na 3.50, stać mnie na 3.50 …choć cały czas gdzieś z tyłu głowy mały ludzik krzyczał ,, Ale to Silesia!, Silesia ma gdzieś czy jesteś przygotowana i na jaki czas. I tak będzie chciała cię zmiażdżyć!!!”. Dobra, dobra, w tym roku się nie dam i już. Dodawałam sobie otuchy. Stać mnie na 3.50, stać mnie na 3.50…

I tak nastał 7 października 2018 roku. Do 9:00 pozostały jakieś sekundy. Stoję w tłumie maratończyków. Jest cudownie. Atmosfery przed startem w maratonie nie da się opisać. Trzeba to przeżyć. Zamykam oczy. Chłonę ten moment przed strzałem startera, wszystkimi zmysłami. Czuję się taka…gotowa. Mimo gwaru, głośnej muzyki z głośników zamyka się dookoła mnie kokon. Ludzie znikają. Jestem tylko ja i Silesia. Moja miłość i mój Odwieczny Wróg. Z tego dziwnego letargu wyrywa mnie odliczanie od dziesięciu w dół. I jest. START

Dobra, koniec ,,bajania” jest zadanie do wykonania. Przede mną 42 km i 195 metrów. To maraton. Wszystko się może zdarzyć. Skup się. Rozglądam się za pacemakerami prowadzącymi na 3.50. Przypomnę tylko ( bo to w sumie istotne dla całej dalszej opowieści), że są to biegacze, którzy pomagają pozostałym startującym w dotarciu na metę w określonym czasie. Ładuję się tej grupce na plecy i biegnę. I od samego początku czuję, że coś jest nie tak. Żeby dobiec na metę maratonu w 3h i 50 minut, trzeba zachować średnie tempo 5.27 min/km. Powinnam sobie więc biec te 5.30 – 5.25…Trzymam się posłusznie grupy, zerkając na średnie tempo łapane po każdym kilometrze. 5.17, 5.03, 5.12, 5.12…kurde, ludzie, co jest ? Po kiego tak gnać. W sumie, nie rozmawiałam z nimi przed startem, może mieli takie założenia, żeby pierwszą połowę robić mocniej…Nie tylko ja zdziwiona patrzę na zegarek. Zerkamy na siebie, ktoś się w końcu odzywa – ,,Na pewno chcą zrobić ,,zapas” na podbieg w Siemianowicach”. To tak trochę dodaje nam otuchy. Zaraz Dolina Trzech Stawów . Tam trochę górek się zaczyna. Wpadają ,,wolniejsze” kilometry, tempo biegu się buja. Po 10 km robię błąd logistyczny. Biegnę w środku grupy…i przegapiam punkt z wodą i Izo. Tak po prostu. Jak ostatnia ofiara losu. Wybiegamy z Doliny. Przed nami ul. Gospodarcza, trasa prowadząca na Nikiszowiec. To bez wątpienia jedna z atrakcji Silesia Marathon. Doping i klimat tego niezwykłego osiedla są cudowne. Nim się tam znajdziemy, czekają nas dwa podbiegi. Zwłaszcza jeden z nich daje solidnie w kość. Robię go bardzo siłowo. 14 km pyka na zegarku 5.15, 15 km pyka na zegarku 5.17…mam dość. Czuję się kiepsko. Jest gorąco. A ja chcę zejść z trasy. Na Nikiszu, na punkcie z wodą ładuję w siebie odbezpieczony żel, łapię kubek z wodą za kubkiem z wodą. Kolejne dwa leję sobie na głowę….i podejmuję decyzję, o pożegnaniu grupy 3.50. Niech sobie biegną. Od teraz lecę sama.

Po nawodnieniu czuję się trochę lepiej, ale nogi są ciężkie. Staram się trochę uspokoić. Jeszcze połowy trasy nie ma . Żel zaczyna działać. Czuję zastrzyk energii. Robię sobie głośniej muzykę na uszach. Lista utworzona rano, przy śniadaniu ( to moja tradycja) pasuje mi idealnie. Trochę zamykam się w moim świecie. Sama ze sobą. Z moją muzyką. Z moją trasą. Z moim zadaniem. Odzyskuje siły. Zaczyna mi się dobrze biec ten maraton. Mijam połówkę. Pilnuję tempa. Wzdłuż trasy dostrzegam co jakiś czas tabliczki z motywującymi hasłami – ,,Kolka to stan umysłu”, ,, Chuck Norris nigdy nie przebiegł maratonu”…to był świetny pomysł i choć pewnie wiele tablic przegapiłam, to i tak był to wspaniały doping. Biegnie mi się przyjemnie i lekko. Nie można było tak od początku ( mówi z przekąsem ludzik w głowie?) Cicho tam! Odpowiadam mu. Biegnę dalej. Skupiona. Jest super. Do 30 km.

Od 30 km na raz dopadają mnie dwie rzeczy. Ból w lewym udzie i kolka z prawej strony. I co ku…wa jeszcze, aż się chciało zapytać. Dobra, spoko, nie panikuj. Z kolką poradziłam sobie bez problemu, wystarczyło chwilę biec z naciągniętymi mięśniami, z prawą ręką w górze, głęboko oddychając. To taki mój patent. Gdzieś to kiedyś przeczytałam i nie wiem czy to placebo, ale zawsze na mnie działa. Z udem było gorzej. Centralnie w środkowej części uda palący ból. Dobra, to z pięści go potraktuję. Przy co którymś zamachu lewej ręki uderzałam pięścią w bolące miejsce. Na moment pomagało. 32 km. Zostało 10. Mariola, 10 km to ty na śniadanie zjadasz. Powtarzam sobie. Zaczyna boleć dokładnie to samo miejsce w prawej nodze….Biegnę, ale jak ostatni paralityk. ,,I co? Myślałaś, że tak łatwo ci pójdzie z Silesią? Myślałaś, że co, że już jesteś taka mocna? Zamknij się!!! – krzyczę w głowie ciągnąc dwa bolące kloce z betonu. 33 km.

35 km. Punkt z wodą i super zorganizowany punkt dopingujący biegaczy w Siemianowicach Śląskich. Zaczynam nerwowo zerkać za siebie, czy nie biegną zające z 4.0. Nie widzę ich…ale czuję ich oddech na plecach. Zaczyna się słynny siemianowicki podbieg. Tu wystarczy biec, by wszystkich wyprzedzać. Tyle, że ja nie mogę. Ścina mnie. Ból w udach jest tak mocny, że mam łzy w oczach. Co się dzieje? W mózgu zapalają się czerwone lampki. Przechodzę do marszu…

To był moment osobistej porażki. Porażki, dlatego że staram się zawsze przebiec maraton. Maratony się biega, a nie maszeruje! Weź się w garść!!! Kuśtykając i lekko pojękując sobie z bólu truchtam. Patrzę na tempo. Jest źle. Jest bardzo źle. Ale nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Oto na 38 km dzieje się rzecz najgorsza na świecie. Mija mnie grupa z balonami na 4.0. W akcie desperacji podejmuję ich tempo. Wystarczy tylko się na nich zawiesić i pobiec z nimi do mety. To TYLKO CZTERY kilometry! Nie mogę. Nie mogę utrzymać tempa 5.40. Przechodzę do marszu.

To koniec. Myślę sobie odprowadzając wzrokiem grupę. Koniec. Przegrałam. Znów stało się to, co chwilę przed startem. Zamyka się nade mną kokon. Nic nie słyszę, nie widzę innych biegaczy, czas zwalnia. Przegrałaś. Słyszę w głowie. Kolejna nauczka. Maraton, to Królewski Dystans, a ty myślałaś, że co? Że sobie go polecisz na ,,lekko”? Że nie będzie cię nic bolało? Że tak po prostu, bez walki dostaniesz na tacy ,,Trójkę z przodu”. No właśnie, no właśnie…w życiu też jest ciężko, też nie można się poddawać. 39 km. Zostały 3. Biegnij! Walcz! Jeszcze nie wszystko stracone!

I ja zaczęłam biec. Choć bolało, choć już straciłam nadzieję. Park Śląski. Jest z górki…rozpędzam się. Zaciskam zęby. Stadion coraz bliżej. 40 km. Biegnij!!! Po drodze miga tabliczka z napisem ,,Życie zaczyna się po czterdziestce”. Jakimś cudem mój mózg to rejestruje. W tych okolicach miałam podobno ,,swoich kibiców”…ale już nikogo nie widziałam.

Patrzę na zegarek. Jest szansa! Będzie na styk, ale jest szansa, musi być teraz tylko nadświetlna! Wbiegam na Stadion Śląski, do Kotła Czarownic. To jest najpiękniejsza meta wśród maratonów, na których byłam. Wbiegasz w tunel, który prowadzi cię na przepiękną niebieską  bieżnię. Ten kolor po 42 km jest…oszałamiająco niebieski. Po prostu ,,Wielki Błękit”. Wpadam na tłum truchtających. Patrzę na zegarek. 3.59 właśnie się pojawiło. Teraz, albo nigdy! ,,Lewa wolna „!!! drę się na całe gardło. Jak ostatni burak. Ludzie, biegnijcie! Wyskakuję na zewnętrzną…i po prostu biegnę. Sprintem. Nie słyszę stadionu, nie liczy się nic. Tylko meta. Wpadam na nią, przeskakując matę pomiaru czasu ( tak, zastanawiałam się nad szczupakiem). Wyłączam zegarek…

Jest. Mam to! Złamałam 4 h. Zginam się w pół. Przez chwilę nic nie czuję. Nic nie słyszę. Jakiś człowiek łapie mnie w pasie, prostuje, pyta czy dobrze się czuję. Patrzę na niego i mówię mu tylko. ,,Złamałam cztery godziny”, ,,Złamałam cztery godziny”…i w końcu dociera do mnie, że mówię to do gościa w stroju do futbolu amerykańskiego. Łapali biegaczy na mecie. Jakie to było super…I dotarło do mnie. Dotarło do mnie, że to zrobiłam. Dostaję smsa od PKO Silesia Marathon : ,, Twój czas netto 03:59:54, 52 miejsce Open K, 31 miejsce K30, gratulujemy”. A więc oficjalnie i już zawsze, jestem maratończykiem z trójką z przodu. ,,Mariola !”, rozglądam się – to Benek z trybun krzyczy, ,,Stawaj do zdjęcia”. A ja mu – ,,Benek! Złamałam! Złamałam czwórkę!”…W tym miejscu, chcę po raz kolejny, przeogromnie podziękować Benkowi…bo to dzięki niemu. Dzięki niemu ten wynik. To on zamienił truchtacza 6.0 i Janusza triatlonu we mnie ,,teraz”. Nie miałabym z czego zwalczyć tego mega kryzysu, ani odbudować się po za mocnym początku, gdyby nie plan treningowy, gdyby nie strategia, gdybym nie była gotowa.

I właśnie…to jest ta nutka goryczy, która mimo życiówki poprawionej o 12 minut, złamanej w końcu czwórki, towarzyszy mi od wczoraj. Stać mnie na więcej. I chcę więcej. I trener zadał mi przed chwilą ,,maraton do poprawki” ;-)…

Przeogromnie dziękuję wszystkim, którzy mi kibicowali, trzymali kciuki. Dziękuje za te wszystkie gratulacje…to ogromnie dużo dla mnie znaczy. Cały maratoński weekend to było dla mnie jedno wielkie biegowe święto. A kawa i bezalkoholowe piwo pite na słońcu, na trawie pod Stadionem z grupą wspaniałych ludzi z Night Runners Śląsk…smakowały lepiej niż …niż cokolwiek innego. Nie mogę się jeszcze otrząsnąć z tych emocji…i tak naprawdę wcale nie chcę…

Ach, moja ukochana Silesio. Pogromczyni maratończyków, Gwiazdo Śmierci… to był bój na śmierć i życie. To była piękna walka. Zwyciężyłam, ale po cholernie ciężkiej bitwie. Ale czy rzeczy, które przychodzą łatwo cieszyłyby tak bardzo?

6 sekund…tak mało …tak wiele

 

Mariola Powroźna

Życiówka w maratonie 3.59.54

 

Komentarze (0)

    Dodaj komentarz