Weekend w Malborku i mój start w Castle Malbork Triathlon to była jedna wielka, przepiękna przygoda. Trochę jak ze starodawnej baśni. Fizycznie i psychicznie byłam świetnie przygotowana do tych zawodów. Praktycznie każda rzecz, którą trenowałam i której próbowałam podczas przygotowań do Diablak Beskid Extremme Triathlon, a potem do Malborka zaprocentowały. Wykorzystałam wszystko czego się nauczyłam, co podpatrzyłam u innych, byłam spokojna i bawiłam się wyśmienicie. Nie będzie to jednak nudna lukrowana relacja, bo na pełnym dystansie Ironmana zawsze coś ciekawego może się wydarzyć i trochę się działo. Zaczynamy!
Do Malborka w składzie, Milenka, Pantera i ja, wyjechałyśmy wcześnie rano w sobotę, bezpośrednim pociągiem. Wsamo południe byłyśmy na miejscu. Z dworca na zamek jest rzut beretem. Przespacerowałyśmy się tam i od razu miałyśmy możliwość obserwacji triathlonistów na trasie krótszych dystansów rozgrywanych w sobotę. Trasa biegu przebiegająca po fosie i samym Zamku Krzyżackim, wyglądała spektakularnie. ,,Ciekawe jak się biega po tej kostce i kamieniach” zastanawiałam się, oklaskując zawodników. Dotarłyśmy na strefę Expo i metę. Milenka wyczaiła namiot dla dzieciaków i wciągnęło ją tam jak w czarną dziurę, ja z kolei, zagadałam do Macieja Dowbora, który czekał na dekorację. Strasznie sympatyczny z niego człowiek, szczerze pożałował mnie z okazji walki na długim dystansie, udzielił paru wskazówek i życzył powodzenia. Potem poznałam całą grupę sędziów z PZTri. Rozmawialiśmy z godzinę. Opowiadali śmieszne/straszne historie z zawodów, ostrzegali, że ,,jutro nie będzie żadnej litości, bo to Mistrzostwa Polski”, przypilnowali mi nawet roweru. Zgodnie stwierdzili, że dla nich pełen dystans jest najfajniejszy do sędziowania, bo zawodnicy tam startujący najbardziej szanują siebie nawzajem i ich, jako sędziów, jest zupełnie inna ,,kultura sportu i współzawodnictwa” niż na wszystkich pozostałych dystansach Tri. Ostatecznie życzyli mi powodzenia i śmiali się, że już oni sobie zapamiętają numer 116.
W międzyczasie do Malborka dotarła rodzinka z Rudek , w składzie Mama, Siostra Kasia i mój dwuletni Chrześniak Mateusz. Niestety Tata rozchorował się dość poważnie dwa tygodnie przed moim startem. Już dochodził do siebie, ale nie ryzykowaliśmy ,,wystawiania go na dwór” na cały dzień (i to była dobra decyzja, bo pogoda dla kibiców dnia następnego była fatalna). Odebrałam pakiet, wstawiłam Panterę do strefy (przy okazji wytłumaczyłam Rudkom co to jest ,,strefa”) i pojechaliśmy na kwaterę. Wróciłam jeszcze z Kasią na odprawę (przy okazji wytłumaczyłam co to jest ,,odprawa”), powrót, zrobienie mi przez Mamę prawdziwej, wypasionej ,,triathlonowej” fryzury i o 21ej byłam już w łóżku. Żadnych przedstartowych nerwów, rozmyślań, westchnień. Nic. Byłam spokojna i skoncentrowana.
10 min przed budzikiem obudziłam się sama, wyspana, wypoczęta i pewna siebie. Cudowne uczucie. Szybkie śniadanie, ubranie pianki, zerknięcie do worów z T1 i T2, czy na pewno mam wszystko i wio na start.
Miedzy 5tą a 5.30 można było wejść na strefę sprawdzić rower i zostawić zmiany. Mimo, że nie padało, czułam nadchodzący deszcz. W opony wbiłam przez to 7emkę, choć moi sąsiedzi bili 9tkę ( ,,Google pokazuje 20% szans na opady, zobaczysz, że nie będzie padać”). Uzupełniłam bidony na świeżo rozrabiając izotonik, ułożyłam wszystko w kuwetach. Nie miotałam się, nie spieszyłam, wiedziałam dokładnie co mam robić. Miałam czołówkę i wszystkim naokoło świeciłam. O 5.30 opuściłam strefę posyłając buziaka Panterze. Idę na miejsce startu. Pakuję się do końca w piankę, robię rozgrzewkę i wskakuję do Nogatu. Woda zimna, ale nie ma tragedii. Napuszczam wody do pianki, płynę sobie kawałek, sprawdzając czy wszystko gra, wychodzę na brzeg.
Nie bujam w obłokach, choć to piękna chwila. Jestem BARDZO ,,tu i teraz”. Mięśnie przyjemnie mnie grzeją, czuję mokrą trawę pod stopami, zapach wody. Wszystkie zmysły chłoną ten moment przed startem. Słucham ostatnich uwag organizatora i sędziego głównego, pozdrawiamy się nawzajem z innymi zawodnikami. Czuć taki…nie wiem jak to nazwać, chyba szacunek. Bardzo przyjemne uczucie. Jesteś wśród ludzi, którzy podobnie tak jak ty ciężko trenowali i poświęcali wiele, żeby tu być. Zasłużyli, żeby tu być. Czułam się zaszczycona samym faktem, że za chwilę minę linię startu Pełnego Dystansu Ironmana.
Start!!! Z mostu pod którym zaraz przepłyniemy ktoś odpala czerwone flary. Z głośników organizatorzy puszczają ,,Bogurodzicę”. Przebiega mnie przyjemny dreszcz. Naprawdę poczułam się, jakbym za chwilę miała wyciągnąć miecz, spiąć konia i ruszyć cwałem na pole bitwy. Uuuuuuu….piękne to było. Robię wdech. Opanowuję emocję. Spokój Mariola. Spokój. Trzymam mocno za wodze wyimaginowanego rumaka.
Pierwsi ruszyli prosi, potem po parę osób puszczają nas do wody ( rolling start). Ustawiam się bardziej z tyłu, ale nie wchodzę ostatnia. No to płyniemy. Żadnej pralki, przepychanek, myślę sobie, super. Przepływam pod mostem, słyszę doping stojących tam kibiców, rękami co chwila zahaczam o wodną roślinność( trochę tam wypieliłam), ale w ogóle mi to nie przeszkadza. Łapię swój rytm. Długie pociągnięcia. Pracuję, ale bez podpalania się. Nawigacja na pierwszą boję nawrotową perfekt, na drugą też. Kiedy nawracam na most, przy nabieraniu powietrza na prawo widzę z powierzchni wody Zamek Krzyżacki w całej okazałości. Coś pięknego. Trochę mnie ten widok rozprasza i ,,ciągnie mnie” na ten zamek. Skoncentruj się Mariola. Jesteś tu na Ironmanie, a nie na wycieczce! Przywołuję się do porządku. Koryguję i staram się pilnować. Trzymam rytm, oddechowo jest dobrze, pierwsza pętla z czterech za mną. Zaczynam drugą.
Pamiętam, jak dnia poprzedniego oglądałam sobie odcinek wodny i wydawało mi się, że te boje są strasznie daleko od siebie. Widziałam też prąd wody ( zaczynaliśmy pod prąd ) i zastanawiałam się, czy będę to mocno czuć. Obawy okazały się płonne. W wodzie ta pętla nie była wcale taka wielka, prąd był nieodczuwalny, nawet roślinności już nie było, bo została przez wszystkich wykoszona. Płynie mi się wyśmienicie i nagle ….przejeżdża mnie pociąg. To prosi płynący swoją kolejną pętlę. Tak więc jednak trochę zostałam spralkowana i sponiewierana w tej wodzie. Ale dobra, płynę swoje dalej. Za chwilę kolejny ,,pociąg” – to ,,wolniejsi” prosi. Oni na szczęście obeszli się ze mną delikatniej. Płynę na most. Znów trochę znosi mnie na zamek. Ty cholerna turystko! Skup się! Koryguję, nawracam, płynę trzecią pętlę. Pociąg na mnie wpada.
Nagle, podczas nabierania powietrza na lewą stronę któryś z zawodników wpada na mnie tak bardzo, że wciąga mnie pod wodę. To było trochę tak, jakby ktoś złapał mnie za biodra i wciągnął pod powierzchnię. Cóż…zaskoczyło mnie to. Opiłam się też potężnie Nogatem. Nie boję się wody, nigdy się nie topiłam, nigdy nie straciłam w niej głowy. I tak było tym razem. Jednym kopnięciem z obu nóg wyskoczyłam na powierzchnię jak syrenka Arielka. Winowajca ,,poczuł się” bo usłyszałam ,,Sorry, sorry!!!”. Gwałtowne wypłynięcie spowodowało potężny skurcz w lewej łydce.
Spokój Mariola, spokój. Nic się nie stało. Płyń. Płynę na rękach ruszając lewą stopą góra-dół, żeby rozmasować skurcz. Udaje się gdzieś po 100 metrach. Płynę jednak przez to wszystko sporym zygzakiem. Co chwila muszę korygować kurs. Znów znosi mnie na zamek przy nawrocie – w tym miejscu apel do organizatorów – błagam, zasłońcie czymś ten Zamek Krzyżacki od strony Nogatu podczas zawodów, bo za nic nie popłynęłam tam tak jak powinnam! Czwarta pętla. Prosów już w wodzie nie ma, żadnych skurczów, żadnych podtopień. Płynie mi się bardzo dobrze. Dobry rytm, długie pociągnięcia. Chyba sporo nadrobiłam dystansu w wodzie, myślę sobie. Nie czuję się jednak w ogóle zmęczona. Kończę pływanie.
Wolontariusz podaje mi rękę i pomaga wyjść z wody. Dłoń trochę mi nie działa, jest lekko zgrabiała z zimna. Przypominam przez to ludzika lego. Zatrzymuję zegarek. Co?!!!!!! Jakim cudem przepłynęłam 4 600 ?!!!! Czas 1.57, średnie tempo jak na taki dystans i przygody fajne ( 2.30/100), ale gdzie ja byłam w tej wodzie ?!!!! Biegnę do strefy, zdejmując piankę, zła na siebie tak bardzo, że nie czułam zimna. Dłonie dalej nie działają, docieram do roweru. Nie łapie mnie żadna telepka. Zimowe pływanie zmieniło diametralnie reakcje organizmu na pływanie w zimnej wodzie. Polecam spróbować tego każdemu triathloniście. Rozgrzewam dłonie, naciągam koszulkę, skarpetki, buty, rękawki, przeciwdeszczówkę. Myśl, Mariola, myśl. Zapomnij o wodzie. 180 km przed tobą. Musisz trzymać ciepło. Będzie padać. Nie powtórz wpadki z Diablaka 2017 ( przypomnę, że przy deszczowej pogodzie prawie zamarzłam na rowerze). Kończę batonika, wrzucam w kieszonki rowerowej koszulki jeszcze parę żeli ( batoniki miała załadowane na sobie Pantera). Wybiegam ze strefy. Z jedną, ale sporą, wtopą. Zapomniałam okularów. Zorientowałam się jeszcze w strefie, ale już pędziłam z rowerem. I tak zmarznięte dłonie i oszołomienie potężnym nadrobieniem dystansu na prostych pętlach zafundowały mi strasznie długie siedzenie w T1.
Dosiadam Pantery i jedziemy. My dwie, razem, przeciwko całemu światu. Spokój Mariola, spokój. Nie jestem zmęczona, mięsnie domagają się dogrzania. Ruszam lekko za mocno, ale to nie było podpalenie się. Muszę się trochę rozgrzać przed nadchodzącym deszczem. Będzie padać, Google nie spędziło połowy swego życia w lesie. Jadę, uważam na zakrętach. Asfalt jest jeszcze mokry po wczorajszych opadach. Wszystko gra. Układam się na lemondce, uśmiecham się do pędzących na czasówkach prosów. Odcinek rowerowy stanowiły cztery 45 km pętle. Było tam tak płasko, jak to tylko możliwe. Asfalt przyzwoity, z paroma pułapkami ( dziury i stare tory), ale nic strasznego. Minusy tej trasy są dwa – trochę nudno ( na szczęście były strefy kibica i spontaniczni kibice na wioskach) i wiatr. Jak tam się rozwieje na tych polach, to koniec. Nie ma żadnego lasu, gór, nic, co mogłoby cię przesłonić. Na początku nie wiało, ani nie padało. Pilnowałam jedzenia i jadłam co 20 km. I z tego jestem najbardziej dumna. Ani przez chwilę na całej trasie i na żadnej z trzech dyscyplin nie poczułam się głodna, ani spragniona. Wszystko uzupełniałam na bieżąco. Nie powtórzyłam błędu z Diablaka 2018. Ubiór to tez był strzał w dziesiątkę ( oprócz zapomnienia o okularach, bo momentami ich brak przeszkadzał). Nie było mi za gorąco, ani przez chwilę nie było mi zimno. Pierwsza pętla mija szybko. Po każdej pętli jest nawrotka z bufetem ( i fantastycznymi wolontariuszami). Uzupełniam tam sobie batoniki i żele. Funkcjonował tam też świetna strefa kibica, złożona z rodzin i ekip zawodników. Moich kibiców jeszcze po pierwszej pętli nie było ( kazałam im się rano nie spieszyć z wyruszeniem na trasę, mieli się porządnie wyspać i zjeść duże śniadanie, żeby mieć siłę kibicować).
Druga pętla. Początek też jest ok. Jadę bez szaleństw, tym bardziej, że miejscami na trasie robi się tłoczno, bo dołączają zawodnicy startujący na połówce IM. Zaczyna trochę wiać i kropić. Przy torach stoi jakiś chłopaczek z …dziesięcioma bidonami ustawionymi w rzędzie. Wypadały zawodnikom, a on tylko zbierał obfite żniwo. Po nawrocie drugiej pętli zaczyna mi się dłużyć. Wiatr zmniejsza mi tempo, zaczynają mnie plecy pobolewać…już nie jest tak różowo. Dojeżdżam do Malborka. Z daleka widzę rodzinkę. Milenka też, mimo, że jestem cała na czarno ( a może właśnie dlatego ) dostrzega mnie z daleka. W jaki sposób dziesięcioletnia córka może dopingować swoją mamę na Ironmanie? Odpowiedź jest prosta. Biegnie obok i woła ,,Mamo! Znalazłam dwa ślimaki! Możemy je zabrać do Katowic?!” Co ja ślimaków będę dziecku odmawiać, i to jeszcze z Malborka? ,,Możemy!!!” odkrzykuję i lekko uśmiana lecę z nową energią na trzecią pętlę ( tak, tak, tego samego dnia w nocy, wracałam dwoma pociągami, wliczając w to jeszcze przemieszczenie się na inny dworzec w Częstochowie z Milenką, Panterą, tobołami…i dwoma ślimakami – Bobem i Felicją
Trzecia pętla. Wiatr. Deszcz. Potężny ból pleców. Kryzys. Tempo drastycznie spada. Spokój Mariola, spokój. Nie powtórzy się sytuacja z Diablaka 2019. Nie panikuję. Zmieniam pozycję i rozciągam plecy bez zsiadania z roweru. Mimo, że nie wypinam się i wybieram bezpieczniejszą opcję bez kładzenia stopy na ramę za siebie, to wyglądało to na tyle spektakularnie, że chwalą mnie mijający zawodnicy za tą ,,jogę „ na rowerze. Przemęczyłam tą trzecią pętlę, ale pilnowałam jedzenia i picia. Czwarta pętla. Odbudowałam się. Ból minął, odzyskuję dobry humor. Jedzie mi się wyśmienicie. Wyprzedzam na tej pętli ( nawet jedną czasówkę !). Żegnam wolontariuszy obstawiających trasę, rozciągam się profilaktycznie przed bieganiem. Powoli koncentruję przed zmianą dyscypliny. Zeskakuję przed belką, biegnę na swoje miejsce. Wspaniały doping dookoła. Jeden z sędziów poznanych wczoraj rozpoznaje mój rower – ,,O! 116! Dawaj, dawaj” Pantera wskakuje na belkę. Spisała się wyśmienicie. Żadnych ślizgów, napęd chodził jak złoto ( jeszcze raz dziękuję Darek Śpiewak!). Na trasie spędziłam niecałe 7,5h. O te pół godziny za długo ( kryzys, rozciąganie, ból pleców, wiatr, deszcz). Zostaw to. To już za tobą. Ubieram moje dzielne hoki i aż śmieję się do siebie – bo już wiem, o czym myśli się po 4 km w wodzie ( albo trochę dłuższym dystansie),180 km na rowerze rozpoczynając maraton. Myśli się ,,Już TYLKO maraton”!!! Naprawdę!
Wybiegam ze strefy. Mijam Rodzinkę. Biegnę mostem. Lewa strona jest dla biegaczy, prawa dla kibiców. Dobiegam do pętli. Trasę biegową stanowiło sześć pętli. I to był deser całego Castle Triathlon Malbork. Mijam namiot sędziowski ,,O!!! 116!” słyszę znowu. No pięknie mnie zapamiętali. Biegnie mi się rewelacyjnie. Żadnego bólu, żadnego dyskomfortu. Nic. Nie byłam głodna, lecę lekko. Aż mi się płakać chciało ze szczęścia, że jest tak dobrze. Czułam taki…floo… Mariola, ty jesteś przede wszystkim biegaczem. Maraton to twoja bajka, wykorzystaj to. Tylko nie szalej – rozmawiam w myślach sama ze sobą. Mocno się hamuję, a mimo to wyprzedzam aż miło. Pierwsza pętla poniżej 5.30. O ile pętle rowerowe ciekawe nie były ( wiało nudą…i nie tylko ;-), trasa biegu była przewspaniała. Prowadziła najpierw w parku, takimi lekko leśnymi ścieżkami, a nawet był fragment tartanu, potem nawrotka i biegniesz parkiem na Zamek. Tam ślimakiem po zamku i w fosie i zamykasz pętlę. Kostka, której się lekko obawiałam, była w hokach dla mnie praktycznie nieodczuwalna, W ogóle mój cały sprzęt, bo już wspomniałam o Panterze, spisał się na medal. Nowa pianka ( w której bałam się płynąć Diablaka, bo chyba jest za mała, nie jest za mała) i hoki Challengery… nic nie zawiodło, nic nie obtarło, żadnych awarii. Jesteśmy zgranym zespołem.
Doping na zamku niesamowity! Łapię opaskę przy macie pomiaru czasu ( to było takie ułatwienie dla zawodników, żeby łatwiej liczyli sobie pętle). Macham do kibiców i lecę drugie kółeczko. Wierny Garmin stęknął z wysiłku i pokazał 5% baterii. Dopóki żyjesz, nie przejdę do marszu – powiedziałam bardziej do siebie niż do Feniksa. Biegnę spokojniej, ale mimo to wyprzedzam. Wszyscy chwalą naokoło,, Ale biegniesz świetnie” Przyjemnie łechcze to moje biegowe ego. Komplementy, że ,,świetnie wyglądam w tym stroju” już trochę mniej, ale biegnę swoje. Nic nie boli, nadal czuję świeżość, kończę drugą i zaczynam trzecią pętlę. Na około 15 km Garmin wydaje ostatnie tchnienie i na dobre umiera. Od tego momentu ja też zaczynam ,,czuć”, że biegnę. Trochę zwalniam i przechodzą do marszu przy punktach żywieniowych. Na pętli są aż trzy takie punkty. Na trzeciej pętli zaczynam czuć lewe kolano. Boli trochę po zewnętrznej stronie. Spokojnie Mariola, spokojnie. Nic się nie dzieje wielkiego. Troszkę sobie jeszcze zwolnij, pomaszeruj jak poboli mocniej, nic się nie dzieje. Tak mijają kolejne pętle. Na jednej z nich Milenka biegnie sobie ze mną fosę. Zaczynam ostatnią pętlę. Kolano boli, lecę marszobiegiem. I mimo, że z awarią lecę…jestem niesamowicie szczęśliwa. Śpiewam nawet sędziemu, który stał na nawrotce w parku ,,To ostatnia niedziela…”i przybijam mu piąteczkę.
Za chwilę ukończę Ironmana. I to bez wielkiego cierpienia, nie czuję się wcale zmęczona ,,do granic”. Znów chce mi się płakać ze szczęścia. Ściemnia się, jest już po 20ej. Na trasie jestem od 14h. Nieoświetlony fragment trasy też zmusza mnie do marszu, na szczęście jeden w wolontariuszy podrzuca nam, bo akurat trójka nas się zebrała, czołówkę. Świecimy sobie, rozmawiamy, cieszymy się, że zaraz koniec. Widzę Zamek, Księżyc….Bajka, Magia, Wszystko. Nie da się tego opisać. Rudki i Milenka czekają na ,mnie na zakręcie ,,Do Mety”. Łapię ją za rękę. Krzyczę do wolontariusza – czy mogę wbiec na metę z dzieckiem? ,,Leć” rzuca do mnie. Biegniemy dywanem do mety. Do mojej mety. Do mety Ironmana. Organizator widzi nas i przez mikrofon dodaje energii na finisz. Wbiegamy z rękami w górze. Przybijam ,,piąteczki” mieczom trzymanym przez dwójkę rycerzy. Kolejna piękna rzecz. Z mojej bajki.
Mam to!!! Zrobiłam to!!! Jestem Ironmanem. Od razu udzielam wywiadu, dzielę się wrażeniami z trasy. W głowie mam….taki spokój. Czuję się tym spokojem …ZACZAROWANA. Jest radość , jest … jest wszystko co można czuć po przekroczeniu Mety Ironmana, ale jest też ten spokój, który towarzyszył mi całe ostatnie parę dni.
Spokój nie pozwolił mi nawet na ułamek sekundy zwątpić w to, że coś się nie uda. Spokój pomógł mi wygrać ze wszystkimi demonami, które nie pozwoliły na ukończenie Diablaków.
,, I skąd ten Spokój mam?…” aż się chce zanucić
Przed Malborkiem poznałam pewną bardzo ważną prawdę. To zasługa mojego Trenera Benjamina Kucińskiego. Zasługa ,,podiablakowej” rozmowy, listy ,,Powodów dla których robię Malbork”i lektury obowiązkowej, którą dostałam do przeczytania ,,Metoda Silvy w Sporcie”. Nie chodzi o to, żeby wytrenować tylko swoje ciało. Prawdziwą sztuką jest wytrenować również swój umysł. Całe lato to robiłam. Przygotowywałam się fizycznie…ale przy okazji przygotowałam również swoją głowę.
NIGDY, na żadnych zawodach nie byłam tak spokojna. Żadne przeciwności nie wytrąciły mnie z równowagi. Ten spokój był NIESAMOWITY.
Wiem, że czas delikatnie mówiąc nie powala, i spodziewałam się o 50 min być szybciej na mecie, ale sam fakt ukończenia pełnego dystansu Ironmana ,, na spokojnie”, w nocy od razu po zawodach być w stanie wrócić do Katowic ( już pisałam, że w pewnym…hmmm…dyskomforcie), następnego dnia normalnie chodzić bez bólu i innych dolegliwości, kończyć remont w nowym gabinecie i załatwiać sprawy na mieście…cóż, co najmniej cieszy. A wspominałam, że zostałam Ironmanem? Rudki podziękowały mi za piękne emocje i że się nie spodziewali, że to takie świetne zawody. Naprawdę dobrze bawiła się moja rodzinka w Malborku i fajnie mi się na to patrzyło. A Milenka? Niech podsumowaniem będzie zdanie, które powiedziała mi, kiedy wciągałam posiłek na mecie – ,,Mamo, ja też zostanę Ironmanem”. Wierzę jej.
Powiedziała też, że teraz mój daszek, w którym biegłam( właśnie z takim napisem) bardziej do mnie pasuje 😉
Dziękuję Wszystkim za kibicowanie i trzymanie kciuków, dziękuję za wszystkie gratulacje. Dziękuję mojej Rodzinie i Wszystkim, którzy mi pomagali.
W końcu jeszcze raz ogromnie dziękuję Trenerowi – Benjaminowi Kucińskiemu. Zrobiłeś ze mnie triathlonistkę już jakiś czas temu, przygotowałeś mnie do Diablaka 2019 już w czerwcu ( a i na Diablaka 2018 byłam przygotowana)…ale przed Malborkiem zrobiłeś rzecz najtrudniejszą. Sprawiłeś, że byłam 100% pewna, że zostanę Ironmanem i nim zostałam ( i tak, wiem, że czas do poprawki.
Tak naprawdę dopiero teraz załapałam o co w tym wszystkim chodzi. Dopiero teraz czuję, że jestem przygotowana do prawdziwej walki na zawodach i wykorzystania na nich całej ciężkiej pracy, którą wkładam w trening. Dopiero teraz tak naprawdę mogę rozpocząć moją przygodę z triathlonem.
Ha ha, musiałam ukończyć Ironmana, żeby to wszystko pojąć.
Bo ta Meta to nie koniec. To dopiero początek
Mariola. 116. Ironman
Komentarze (0)