SPORT W WIELKIM MIEŚCIE

RECENZJA GRY INTEGRACYJNEJ „WIEŻA”

Gra integracyjna Wieża polega na budowaniu wież z drewnianych klocków. Zadanie nie jest jednak proste, liczy się tutaj przede wszystkim doskonała współpraca zawodników. Zawodników dzieli się  na dwie drużyny, każdej wręczamy 1 dźwig i 5 klocków.
Klocki rozkładamy losowo na podłodze. Każdy z zawodników trzyma w ręce sznurek, na jego końcu znajduje się dźwig, którym należy wspólnie unieść klocki tak, by powstała z nich wieża. Ręce muszą dotykać tylko sznurka, nie można pomagać sobie w inny sposób! Wygrywa drużyna która wcześniej postawi swoją wieżę. Gra przeznaczona dla osób dorosłych lub dzieci pod nadzorem osób dorosłych.

Postanowiliśmy sprawdzić grę, która dostępna jest na stronie www.sklepanimatora.pl i razem z Marcinem Maszką z MINISTERSTWA ROZRYWKI napisać poniższą opinię.

Gra składa się z podnośnika, do którego przyczepione są żółte i niebieskie sznurki oraz ze specjalnie przygotowanych drewnianych klocków. Zadaniem uczestników jest sterowanie podnośnikiem poprzez równomierne pociąganie sznurków tak, aby z drewnianych klocków stworzyć ustaloną konstrukcję lub przenieść klocki do wyznaczonego pojemnika. Ważne, aby klocki stały na stabilnym gruncie (asfalt, parkiet, równa podłoga).

fot. Ministerstwo-Rozrywki.pl

Przed przystąpieniem do zabawy warto przeprowadzić rozgrzewkę dla uczestników tzn. wykonać kilka manewrów platformą bez podnoszenia klocków, aby nauczyli się poruszać w obszarze gry jako zespól.  Gra znakomicie sprawdza się podczas imprez firmowych. Stanowi ona nieodłączny element gier i zabaw o charakterze team-buldingowym. Podczas gry wyłania się lider, który kieruje pracą całego zespołu oraz osoby odpowiedzialne za każdy element pracy.

Gra „Wieża” stanowi ciekawe uzupełnienie animacji weselnych. W przypadku posiadania dwóch zestawów, bardzo dobrze sprawdzają się zawody „kobiety kontra mężczyźni” polegające na jak najszybszym ułożeniu wieży.

Naszym zdaniem, Wieża przeznaczona jest dla zdecydowanie starszych odbiorców. Jeżeli zaś planujecie wykorzystać ją na animacjach dla dzieci, to obowiązkowo do zabawy zaproście wszystkich obecnych dorosłych, to oni powinni pociągać za sznurki. Każde niekontrolowane szarpnięcie sznurkiem niweczy pracę całego zespołu, a przy trzecim niepowodzeniu zawodnicy zaczynają się nudzić.

Ważne, aby przed przystąpieniem do gry oszacować czy uczestnicy dadzą radę stworzyć wieżę, czy lepiej zastosować zasadę przenoszenia klocków do pojemnika.

fot. Ministerstwo-Rozrywki.pl

Jak pomagać? – kiedy zespół z jakiegoś powodu nie potrafi podnieść drewnianego klocka do góry, wtedy podtrzymujemy klocek ręką, aby się nie przewracał w momencie próby podebrania go do góry.

Zalety gry:
– wspomaganie działań team-buldingowych w organizacjach
– w grze może brać udział duża grupa uczestników
– w grze można zlecić dwa zadania. Budowanie, albo przenoszenie klocków
– gra znakomicie sprawdzi się na imprezach integracyjnych

Wady:
– gra wymaga równego i stabilnego podłoża lub zapewnienia dodatkowej płyty na ustawianie kloców
– gra nie jest przeznaczona dla wszystkich grup wiekowych
– wysoka cena

WIELKI BŁĘKIT

Z całą pewnością mogę napisać, że byłam przygotowana na ten maraton. To miała być moja ,,Ostateczna rozgrywka” z Silesią, którą biegam od zawsze ( czyli od 2013 roku) i która co roku w mniejszym, a częściej w większym stopniu, daje mi popalić. Na dziesiątą edycję PKO Silesia Marathon, przypadał też mój dziesiąty start na Królewskim dystansie. Wszystko to układało się przypadkiem/nie przypadkiem w bardzo zgrabną całość. Nie złamać czwórki z obecną formą i z takim jubileuszem w tle…byłoby po prostu wstyd…ale to Silesia, to Gwiazda Śmierci wśród krajowych maratonów i 7 października 2018 roku, stoczyłam z nią bój na śmierć i życie. Ale po kolei.

Tydzień przed Silesią Benjamin Kuciński, mój trener, oświadczył mi, że przy obecnych wynikach z treningów i obecnej formie, mogę zapomnieć o łamaniu czwórki. Mam lecieć na łamanie 3.50. Bardzo mnie to ,,podniosło” i cały tydzień jak mantrę powtarzałam sobie, stać mnie na 3.50, stać mnie na 3.50 …choć cały czas gdzieś z tyłu głowy mały ludzik krzyczał ,, Ale to Silesia!, Silesia ma gdzieś czy jesteś przygotowana i na jaki czas. I tak będzie chciała cię zmiażdżyć!!!”. Dobra, dobra, w tym roku się nie dam i już. Dodawałam sobie otuchy. Stać mnie na 3.50, stać mnie na 3.50…

 Read more

GORCE ULTRA TRAIL 102

Długość dźwięku samotności…

            Ten start przyszedł mi do głowy gdzieś dopiero w połowie lipca. Szukałam na wszystkich możliwych forach biegowych jakiegoś soczystego, trudnego i dłuuuugiego biegu ultra po górach. To miała być nagroda za nieudanego/udanego Diablaka (,,Diablak Beskid Extreme Triatlon”2018). Teoretycznie w sierpniu mogłam brać udział Mistrzostwach Polski Lekarzy Weterynarii w Ultramaratonie Górskim….ale tam wygrałam już trzy razy. Pewnie, że przyjemnie byłoby powalczyć o czwarty tytuł, ale gdzieś czułam, że nie tego potrzebuje. Chciałam się zmierzyć z czymś takim naprawdę, w pełnym znaczeniu tego słowa ULTRA.

I tradycyjnie już dałam się ponieść instynktowi – kiedy w ,,wydarzeniach” pojawiło się ,, Gorce Ultra Trail” i ja tam kliknęłam (ile się może zdarzyć po takim jednym kliknięciu ;-)…to nie miałam żadnych wątpliwości. Tak! To jest to! Podobnie było z wyborem dystansu… nawet nie zaszczyciłam spojrzeniem pozostałych tras. 102 km i koniec! Co ja tego nie zrobię? Nie zrobię? Potrzymaj mi …eee…wodę Żywiec .

 Read more

DIABLAK 2018 CZYLI „TYLKO BLACK AND WHITE”

Od trzeciej edycji Diablak Beskid Extreme Triathlon minął tydzień. Tydzień bez treningów. Tydzień zawieszenia i pustki, którą zakłócały wątpliwości, żal, radość, odbieranie zasłużonych/niezasłużonych gratulacji, liczne (choć nie tak liczne jak myślałam) dietetyczne przestępstwa…wielki kocioł sprzeczności i niepokoju, który sprowadzał się do jednego, jedynego pytania – ,,Czy pojęłam właściwą decyzję o zejściu z trasy”?

Zacznijmy jednak od początku. Nie będę opisywać mojej przygody z ubiegłorocznym Diablakiem i tego dlaczego z nim walczę. Mam wrażenie, że zaczyna to trochę przypominać walkę dobra ze złem i rozrasta się do wielotomowej sagi…Władca Pierścieni miał trzy tomy, więc jest dla mnie może jeszcze jakaś nadzieja 😉 Skupmy się na ,,tu i teraz” sprzed tygodnia. O 15:00 w piątek zjawia się pod moim domem Marcin Brol. W tym roku Marcin był moim supportem biegowym, transportem, logistykiem…Marcinie, przeogromnie Ci dziękuję za cały trud i czas, który mi poświęciłeś…i za  wypożyczenie roweru…na parę miesięcy. Mimo korków sprawnie docieramy do Żywca, gdzie w hali MOSIRu odbywała się odprawa. Poczułam się ,,u siebie”. Wszędzie znajome lub mniej znajome twarze, wszyscy się pozdrawiają, witają, opowiadają coś o sobie. Czuć niesamowitą energię. W tych wszystkich ludziach widać skumulowaną energię i siłę po wielu miesiącach ciężkiej pracy i wyrzeczeń. To się po prostu czuje. Te niecałe pięćdziesiąt osób mogłoby dać początek Supernowej.

 Zaczyna się odprawa. Jak zwykle Daniel Wójcik – główny odpowiedzialny za ten horror, wprowadza nas w klimat, na zmianę dodaje otuchy i gnębi. ,,Trochę zmieniliśmy wam trasę biegową – dodaliśmy jedną górkę w drodze do Korbielowa” (brzmi bardzo niewinnie, prawda?), trasa rowerowa też jest nieco inna (tak, tak, podjazd w Trzebini wygląda tak niepozornie przy trzech wcześniejszych podjazdach). I to jest najpiękniejsze w Diablaku…możesz być pewny, że nie będzie łatwo, nie będzie żadnej litości. Albo jesteś wart aby dotrzeć do końca, albo nie. Nie ma odcieni szarości. Wszystkie najważniejsze informacje wyłożone, strefy spakowane, makaron zjedzony, tracki na trasę rowerową i biegową ściągnięte (tak, to tylko ja to robię na ostatnią chwilę ). Wskakuję na oklejony rower i jadę do Ośrodka Żeglarskiego Politechniki Krakowskiej. To miejsce mojego noclegu, meta odcinka wodnego i T1. Wrzucam rzeczy do swojego pokoju i prowadzę rower do strefy. Tam ostatecznie Biała Strzała zostaje ,,odjanuszowana” (dzięki Witek) . Godzina 21:00. Biorę sobie kolację i idę ją zjeść nad brzeg Jeziora Żywieckiego. Jest po zachodzie słońca, tafla wody spokojna. Piękna chwila. Wspominam te wszystkie miesiące, wątpliwości, załamki, chwile triumfu, parcie do przodu …i czuję się gotowa. Pracowałam ciężko i jestem gotowa, żeby tu być. Posyłam buziaka wodom jeziora, w pokoju układam sobie wszystko na rano (de facto środek nocy), nastawiam dwa budziki i padam spać przed 22:00.

Otwieram oczy, jest ciemna noc. Budzik nie dzwonił ?! Przerażona chwytam za komórkę – 2.30. Obudziłam się sama. Nie do wiary, ale czuję się wyspana. Zrywam się z łóżka, naciągam na siebie piankę do pasa (dzięki Tomasz Ploch – tak, tak, pianka też pożyczona…z funduszami u mnie słabo, ale za to mam znajomości 😉 Czuję jak adrenalina zaczyna buzować mi w żyłach. Ahhhhh…Kocham ten stan! To już! To już za chwilę. Wychodzę w ciemność w wojowniczym nastroju. W T1 dopakowuję telefon, sprawdzam powietrze w oponach, i wędruję do autokaru, który ma nas zawieść na miejsce startu. Dosiada się do mnie Kasia Gniot (jedna z trzech pozostałych zawodniczek, które odważyły się na start w Diablaku). Poznałyśmy się już w piątek na odprawie, rozmawiamy sobie po drodze, jak wyglądały nasze przygotowania, próbujemy, z marnym skutkiem, wbić w siebie choć odrobinę śniadania. Okazuje się, że Kasia godzi treningi i starty z byciem mamą …trójki dzieci (!). Dla mnie takie osoby to prawdziwi współcześni bohaterowie. Podziwiam, szanuję i ogromnie kibicuję. Jazda autokarem trochę się dłuży. Kasia zerka na mnie zdziwiona…,,To tyle będziemy płynąć”? Uspokajam, że wodą, ten odcinek jest dużo krótszy. Docieramy na miejsce. Zaczyna się robić jasno. Na brzegu poznaję Dorotę, życzymy sobie powodzenia i obiecujemy wszystkie w komplecie dotrzeć na szczyt Babiej Góry. Kolejna rzecz, która tak urzekła mnie na Diablaku. Wszyscy, zgromadzeni na brzegu, wszyscy zawodnicy są sobie życzliwi. Czuć szacunek. Wszyscy walczą z dystansem, podjazdami, górami, zmęczeniem, własnymi słabościami i demonami…To piękne i niespotykane zjawisko na zawodach sportowych we współczesnym świecie, jakbyśmy stali po jednej stronie frontu.

 Read more

ŚWIETLIKOWY MEDAL

Drodzy biegacze i walkerzy, mali i więksi, starsi i młodsi.  Już 23 czerwca takie oto modele dołączą do Waszej kolekcji, a może ktoś wybiega sobie swój pierwszy?
Dajcie znać jak Wam się podoba i kto biegnie razem z nami?
Prosimy o udostępnienie. 
➡️Zapisy i szczegóły na stronie: http://www.mkteamevents.pl/swietliki/

III SIEMIANOWICKI BIEG ŚWIETLIKÓW

23 czerwca w Siemianowicach Śląskich odbędzie się III Bieg Świetlików. Zapisy trwają…

Trzecia edycja biegu, ponownie jak pierwsza i druga, odbędzie się w klimatycznym miejscu, w okolicach Stawu Rzęsa, a trasa poprowadzona będzie w okolicach pola golfowego i bażantarni.
Partnerem biegu jest Siemianowickie Centrum Kultury, a Festiwal Świetlików odbywa się pod patronatem Prezydenta Miasta Siemianowice Śląskie, Rafała Piecha.

Tym razem, załoga MK team zorganizuje nie bieg, a  FESTIWAL ŚWIETLIKÓW, a to oznacza, że przez cały dzień zapewnimy Wam liczne atrakcje. Nie zabraknie zawodów dla dzieci, animacji i warsztatów. Nowością będzie eliminacyjny bieg przełajowy na dystansie 700 m – POSKROMIĆ ŚWIETLIKA.

Zapraszamy na stronę zapisów:

ZAPISY  NA  5 i 10 KM – T U T A J

ZAPISY  NA POSKROMIĆ ŚWIETLIKA (eliminacyjny bieg przełajowy na dystansie 700 m) – T U T A J 

ZAPISY NA BIEG DZIECI – T U T A J

ZAPISY NA BIEG „POSKROMIĆ ŚWIETLIKA” –  T  U  T  A  J

FERIE ZIMOWE W ANDALO

Paganella Ski czyli ferie zimowe we włoskim Andalo 🙂

Zapraszam do małej galerii 🙂
 Read more

ZAMIEĆ NA SZÓSTKĘ

Zamieć – 24h ultramaraton zimowy na Skrzyczne. Bieg w stylu anglosaskim, odbywający się po 14 km pętli. Słynie ze świetnego jedzenia, wspaniałych wolontariuszy, świetnej atmosfery. To tylko kilka suchych faktów. Co ma w sobie ten bieg tak naprawdę? Co w nim jest takiego, że jest niczym herpeswirus – raz załapiesz i już nie uwolnisz się do końca życia. Dlaczego to ,,bieganie po pętli” tak przyciąga?

            Zachorowałam na Zamieć rok temu. Brnąc w śniegu o konsystencji proszku zrobiłam tylko trzy pętle, męcząc się przy tym niemiłosiernie. Zamieć w 2017 roku poniżyła mnie, wyśmiała i ogólnie miałyśmy ze sobą na pieńku. Zakochałam się w niej i znienawidziłam równocześnie. W tym roku wszystko miało wyglądać inaczej i choć nie była ona moim głównym sportowym celem, a takim trochę romansem na boku, chciałam ją pobiec przyzwoicie – czyli co najmniej 4 pętle , mało odpoczywać w bazie, w żółwim tempie, ale do przodu, zrobić jak najdłuższy dystans, przy okazji nie robiąc sobie krzywdy.

            Rano w Szczyrku przywitała nas wiosna. Było kilka stopni na plusie, w prawdzie zachmurzone niebo, ale co jakiś czas przebijało się Słońce. Odebrałam pakiet startowy, zaczęłam się witać ze ,,znajomymi twarzami”. W między czasie , o 11ej wystartowała Zadyma i odbyła się odprawa dla Zamieci.

            W samo sobotnie południe wystartowaliśmy. Pierwszy kilometr po Szczyrku, płaski, po asfalcie, bez śniegu, lodu i mrozu to był pikuś, a nawet Pan Pikuś. Wszyscy po drodze wspominali, że na pewno w tym roku rekord trasy będzie , itp. Spacerujący mieszkańcy robili nam zdjęcia i machali do nas. Miło i sympatycznie. Zaczęło się podejście. Jak to zwykle na pierwszej pętli bywa, utworzyła się kolejka tuż przed wejściem między drzewa. Część ludzi przeciska się na łeb na szyję miedzy drzewami…uśmiecham się pod nosem. To jak przeciskanie się samochodem w korku, zyskujesz tylko kilka metrów, a zmęczysz się, zirytujesz…zapłacisz wysoką cenę na następnych kilometrach. Nie gnam, nie spieszy mi się. Chłonę atmosferę, przepuszczam cisnących mocniej zawodników. Po pokonaniu pierwszego podejścia trasa trochę się wypłaszcza, żeby za chwile poczęstować nas bardzo stromym i ciągnącym się w nieskończoność podejściem z piekła rodem. To mój najbardziej znienawidzony odcinek. Na każdej pokonanej pętli sobie dodawałam, że jak tylko skończy się to podejście, to już z górki będzie. Chociaż oczywiście tak nie jest. Wspinamy się dalej po mniej lub bardziej stromych zboczach góry, w niektórych miejscach dosłownie balansując nad przepaścią. Widoki wszystko wynagradzają. Po drodze zmieniają się pory roku – z wiosny – błotnista jesień, z żółtymi liśćmi , pachnąca ziemią , mchem i grzybami, nieoczekiwanie zamieniająca się w zimę – lód, a potem śnieg. Pełen przegląd nawierzchni. To spore wyzwanie dla biegaczy – jakie buty, jaki bieżnik, czy już zakładać raki, czy jeszcze nie, a może w ogóle raki olać. Jeden z moich ulubionych odcinków – to grań. Już blisko, do schroniska rzut beretem , a widoki zapierające dech.

Chmury przetaczające nad szczytem, prześwitujące słońce. Coś absolutnie pięknego. Na trasie pętli są tylko dwa krótkie odcinki, gdzie trasa ( góra/dół) się ze sobą skleja i można przybić piąteczke znajomym szybszym, lub wolniejszym – na samym dole przy starcie/mecie i na samej górze przy schronisku. Od dołu ciągnie powoli zastęp biegaczy, wspinający się do schroniska. Kontrastują oni z lecącymi w dół zawodnikami, zaczynającymi zbieg. W tym roku chipy ,,ukryte” były w numerach , na przodzie i tyle zawodnika. Żeby zaliczyć pętle, trzeba było odbić swój nr na górze – tj. znaleźć się pomiędzy czytającymi go ekranami. Organizatorzy, żeby ułatwić nam zadanie, ustawili na tarasie schroniska krzesło, które trzeba było obejść dookoła, żeby mieć pewność, że jesteśmy zczytani. Tym samym Zamieć w tym roku była biegiem ,,dookoła krzesła” 😉

Nie zabrakło niezastąpionego kciuka w górę dla każdego od chłopaka obsługującego punkt kontrolny. On zapewne ćwiczy to cały rok, bo spróbujcie tak robić przez 24h i jeszcze się uśmiechać. Przecież twarz musi go potem boleć przez miesiąc. Podziwiam go i chylę czoła.


                                                                                                                                     

fot. ULTRA LOVERS JACEK DENEKA

Zaczyna się zbieg. Zakłam raki, raki, z którymi przeprosiłam się w tym roku i rzucałam podziękowania w niebo, za ich zabranie. Bez raków zginęłabym marnie na tych stromych i wyślizganych zejściach. Na pierwszej pętli to jeszcze nie, ale na następnych został chyba pobity rekord Guinessa w najdłuższej ślizgawce na świecie. Ciągnęła się od schroniska na Skrzycznem do …prawie do końca strefy zimy. W tym roku miejsca oznaczone jako niebezpieczne ( POZOR !!!), naprawdę były niebezpieczne. Za to strefa jesień, wiosna pozwalały na swobodny i lajtowy bieg – jak po czerwonym dywanie. Po zaliczeniu pierwszej pętli, od razu poleciałam na drugą . Nadal byłam świeża, nie zmęczyłam się za bardzo. Przede wszystkim jak ognia chciałam uniknąć wchodzenia do bazy, będącej równocześnie punktem żywieniowym. To miejsce, to największa pułapka Zamieci. W bazie jest pyszne jedzenie, kawa, herbata, kanapki, ciasteczka, daktyle, pomarańcze, zupy, makaron, naleśniki(!). Jest ciepło, miło, wolontariusze stają na głowie, żebyś miał wszystko, czego zapragniesz, jest pełno fajnych ludzi, dodatkowo wszyscy są ,,z twojej bajki”, jest o czy pogadać. To jak oaza z on inclusive. Aż się łezka w oku kręci… Tyle że w bazie czas jakby przyspiesza, zmuszenie się do wyjścia z niej jest najtrudniejszym elementem Zamieci. Byłoby o tyle łatwiej, jakby były tylko banany i woda, orgi i wolontariusze nieprzyjemni, albo śpiący, jakby się tylko kopa w tyłek dostawało i na następną pętle. Ale nie, nie . Oni są jak najlepszy kumpel, mama i babcia równocześnie. Nie lubię ich za to 😀

Kolejne pętle już dużo luźniejsze. W Szczyrku zauważam, że mijam wesele i śmieję się sama do siebie, że w sumie takie wesele, to jak zawody ultra. Trzeba dobrze rozłożyć siły, odpowiednio pić i jeść, a i tak, możesz mieć słabszy dzień i może cie odciąć, możesz zaliczyć zgona albo się wywrócić, a możesz też bohatersko przetrwać do końca. No nic, biegnę dalej, a właściwie idę. Druga pętla jeszcze prawie w całości przy dziennym świetle. Przed  trzecią  znów opieram się pokusie wejścia do bazy ( ale twardzielka ze mnie), uzupełniam tylko wodę i wyruszam już w noc. W tym roku coś dziwnego zadziało się ze mną na robionych po ciemku pętlach. Byłam bardzo skupiona, zero muzyki. Ciągle sama ze sobą, góry i poruszanie się w grafitowej mgle, która pełzała po zboczach jak żywy organizm. Coś jakby wisiało w powietrzu, coś maiło się zaraz stać. Czułam cały czas lekki stan zagrożenia. Pilnowałam jedzenia i picia, nie forsowałam sił. Coś się czaiło w tej grafitowej ciemności, mrużyło ślepia, obserwowało, czekało…Utrzymanie takiej koncentracji przez kilkanaście godzin praktycznie ciągłego, i to forsownego ruchu, wysysa siły, niczym tasiemiec witaminę B. Zdarzały mi się omamy wzrokowe. No bo jak nazwać moje nagłe przerażenie, kiedy przy trasie nagle ,,zobaczyłam” brodatego pana, siedzącego na fotelu z biały lisem na kolanach ?! Oczywiście był to psikus zmęczonego umysłu, bo to ośnieżony korzeń sprawił takie wrażenie. Zmęczenie i lekki stan zagrożenia. Coś czaiło się w ciemności…Na imię tej bestii było Wichura. Zaczęło wiać około trzeciej w nocy. Rozhulało się na dobre rano. Nigdy nie biegłam w tak silnym wietrze. Podobno to było ,,tylko” 70 km/na godzinę, a dawało się we znaki na szczycie. Gdyby nie kolce, miałabym problem z utrzymaniem równowagi. Moja ostatnia, szósta pętla była pod znakiem tego piekielnego wiatru. Prawdziwa, bezlitosna, Jej Wysokość Zamieć.


 fot. ULTRA LOVERS JACEK DENEKA

W tym roku ukończyłam Zamieć na 8mym miejscu wśród kobiet, robiąc 6 pętli. Spędziłam na trasie prawie 23h. Posypałam się fizycznie na ostatnich dwóch pętlach. Uważałam na siebie , może nawet za bardzo – bo nie zaliczyć ANI JEDNEJ GLEBY na Zamieci to trochę wstyd 😉


fot. KAROLINA KRAWCZYK

A Ty, drogi czytelniku, czy byłbyś gotowy wyjść w noc i wichurę po zmęczenie i pułapki umysłu? Na ile pętli? Czy walczyłbyś całe 24h, czy uległ pokusom Bazy. Ryzykował na zbiegach, pędził jakby jutra nie miało być, czy schodził powoli w dół, katując mięśnie ud. Doszedłbyś do granic zmęczenia…i poszedł dalej? Kim byś był, kiedy kolejne pętle, zimno, noc, zmęczenie, odzierałoby cię z tego wszystkiego, w co ubierasz się na co dzień? Kim byś był, kiedy zostanie już tylko pierwotna cząstka samego siebie? Polubiłbyś tego gościa ?

Są takie biegi, są takie zawody, na których dowiadujesz się o sobie wszystkiego, albo prawie wszystkiego. Zamieć do nich należy. Polecam. Zdecydowanie polecam.

Mariola Powroźna

Wiedząca już o sobie prawie wszystko 😉

 

IV PARKOWE HERCKLEKOTY

Drodzy biegacze i walkerzy, z dniem 10 stycznia ruszają zapisy na IV Parkowe Hercklekoty.

Czwarta edycja biegu Parkowe Hercklekoty po raz pierwszy odbędzie się w Katowicach. Tym razem, będziecie mogli wystartować na dwóch dystansach. Do wyboru trasa na dystansie około 7 km oraz około 12 km. Nordic Walkerzy mogą wystartować na dystansie około 7 km. Postaramy się by mimo zmiany miejsca biegu, każdy mógł poczuć czym są hercklekoty 🙂

Zapoznajcie się proszę z regulaminem, który dostępny jest  T U T A J.

Zgłoszenia na bieg przyjmowane są  T U T A J.

Zapisy na biegi dla dzieci ruszą wkrótce, prosimy o cierpliwość.

Jeśli zastanawiacie się jaki wybrać dystans i uzależniacie to od godziny startu waszych pociech, informujemy, że starty odbywać się o następujących porach:

10:00 – start biegu na ok. 7 km

10:05 – start nordic walking

12:00 – start biegów dla dzieci

13:30 – start biegu na ok. 12 km

UWAGA!!!

Zniżka 10 zł przysługuje osobom, które wystartowały i ukończyły WSZYSTKIE biegi wchodzące w skład Grand Prix MK team 2017.

KOLEJNOŚĆ UCZUĆ CZYLI SILESIA MARATHON 2017

Maraton to mój ukochany dystans. Mimo uwielbienia dla ultra, coraz większej fascynacji triathlonem, największa miłość pozostaje jedna – maraton. Dlaczego? Przecież to asfalt, tłum, miasto, żaden wyczyn…tyle już biegających znajomych praktycznie całkowicie z niego zrezygnowało. Co, mimo wielu udanych romansów z innymi dystansami i Mordorami, sprawia, że maratony chce biegać, dopóki będę w stanie się przemieszczać? Może poniższy opis mojego dopiero/aż dziewiątego maratonu (w tym piątej Silesii) odpowie na to pytanie.

Pierwszego października 2017 odbyła się dziewiąta edycja Silesia Marathon. Uczestnictwo w tym maratonie uważam za taką moją małą tradycję i kultywuje od 2013 roku, gdzie na Silesii właśnie zadebiutowałam na maratońskim dystansie. Ta edycja miała być wyjątkowa – finisz i meta trasy maratonu i półmaratonu zostały umieszczone na odremontowanym Stadionie Śląskim. Dodatkowo, dzień maratonu był ,,dniem otwartym” na stadionie, więc każdy kibic, rodzina, mieszkaniec Katowic mógł być świadkiem finiszu tysięcy biegaczy. Ten kto liczył na piękne przeżycia związane z finiszem na takim obiekcie – nie zawiódł się.

Niedzielny poranek upłynął pod znakiem wyjazdu na maraton. Zwykle brałam rower, jednak w tym roku meta był w innym miejscu niż start. Późnym wieczorem w sobotę razem z koleżanką, która debiutowała na tym dystansie ( i wspaniale jej poszło) zorganizowałyśmy sobie przejazd na start. Samochód obładowany maratończykami dotarł bez problemu pod Silesia City Center. Poranek był zimny, ale słoneczny. Nie wróżyło to nic dobrego. W dzień mało być na słońcu do 20 stopni, zero opadów, lekkie zachmurzenie…bardzo niedobra pogoda dla maratończyków ;-). Na starcie kolorowo, gwarno, wesoło – wspaniała atmosfera. Co chwila pozdrawiałam w tłumie jakąś znajomą twarz. Po zdaniu depozytu do ciężarówek ( nasze rzeczy przewożone były na metę w strefie dla zawodników przy stadionie) ustawiłam się w tłumie oczekujących na start. Zaczęło się odliczanie od dziesięciu w dół. Odliczałam razem z setkami innych biegaczy. Nastąpił START i wszyscy ruszyliśmy.

Pierwsze kilometry nie biegło mi się jakoś specjalnie dobrze. Jest tak praktycznie zawsze i nie wiem z czego to wynika. Mimo, że początek trasy bardzo sympatyczny – okolice Spodka, potem trasa wiodła koło Muzeum śląskiego, następnie obok mojego osiedla – przybiłam piąsteczkę tak zwykle poważnemu sąsiadowi z góry, potem moje ulubione miejsca treningowe – Dolina Trzech Stawów…Ani się obejrzałam minęło pierwsze dziesięć kilometrów i zaczęło mi się biec rewelacyjnie. Złapałam taką fajną lekkość i dynamikę biegu. Przez kolejne18 km biegło mi się wyśmienicie. Nikiszowiec minął mi tak szybko, że nie zdążyłam się nim nacieszyć, potem Mysłowice, następnie na powrót zawitaliśmy do Katowic. Trasa Silesi jest bardzo urozmaicona. Nie bez powodu mówi się o niej – górski maraton. Jeszcze tuż przed 28 km byłam pewna, że będę próbować atakować moja magiczna barierę – czterech godzin w maratonie. Czułam się wspaniale, właściwie starałam trzymać tempo, żeby nie biec za szybko, ani za wolno…no i właśnie. Nigdy nie można być tak do końca pewnym siebie w maratonie. Nigdy.

Od trzydziestego kilometra załapałam klasyczną maratońska ścianę, mimo że piłam na każdym punkcie i jadłam sprawdzone rzeczy. Myślę, że mim wszystko zawiniły słońce, wysoka temperatura i zbyt duża pewność siebie. Zero cienia, gorąco parujące od nagrzanego asfaltu. Nogi stały się ciężkie. Tempo, które jeszcze przed chwilą nie stanowiło najmniejszego problemu stało się niemożliwe do utrzymania. Zwolniłam i brnęłam naprzód. Pojawiła się złość. Taka sportowa złość i żal do wszystkiego i wszystkich. W mojej głowie wyglądało to mniej więcej tak. ,,Miało być zachmurzenie! Dlaczego ani jednej chmury nie ma na niebie? Żądam zapowiadanych w prognozie pogody chmur! Dlaczego tak zawsze jest na Silesi? Nie dość, że same góry, to jeszcze zawsze słonecznie i ciepło. Co to ma być!? Już nigdy więcej nie biegnę Silesia Marathon. Nienawidzę cię Silesio. Sama się biegaj. Trzymam dietę, wstaję przed siódmą rano w niedzielę, żeby biegać, nie pije nawet piwa miesiąc przed maratonem…po co ?! Po co te wszystkie poświęcenia? Żeby teraz biec w tempie marszu…Dobre dziesięć kilometrów wylewałam te żale…dobrze, że tylko w myślach, bo jak sobie pomyślę, że ktoś musiałby biec obok i tego słuchać, to aż strach. Praktycznie końcówkę Silesia Marathon stanowi konkretny i długi podbieg za Siemianowicami Śląskimi (w samym mieście, jak zawsze zresztą , organizowana jest strefa kibica z prawdziwego zdarzenia i od kiedy biegam tam na trasie maratonu zawsze to miasto ciepło mi się kojarzy, właśnie z takim cudownym dopingiem i wspaniałą atmosferą). Na tym właśnie podbiegu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle powstałam z martwych. Biegnę co raz szybciej, mijam co raz więcej i więcej biegaczy poruszających się w trybie zombie. Na końcu podbiegu ustawiła się reprezentacja grupy biegowej Night Runners Gliwice. Od momentu przybicia im piąteczek ( byliście cudowni, dziękuję!) to już w ogóle dostałam skrzydeł. Oprócz tego trasa prowadziła mnie już teraz pomiędzy życiodajnym cieniem drzew Parku Śląskiego. Biegłam jak natchniona po znanych mi ścieżkach rowerowo – biegowych. Na playliście akurat wskoczył kawałek , który tak bardzo pasował mi do mojego stanu, mojej sytuacji…że zaczęłam go śpiewać na cały głos. To było taki niesamowite lecieć tak na pełnej kicie, kończyć maraton i śpiewać…Monikę Lewczuk ( nie osądzajcie mnie) ,,Tego nie da się powiedzieć, radość, słońce (patrzcie, że już jakoś nie przeszkadzało mi to mordercze słońce 😉 ), wiatr na ciele, łapie wszystkie te momenty by zatrzymać w sobie czar. Tylko tu i teraz liczą się sekundy, przegonimy razem czas”…Moje talenty wokalne są bardzo marne…więc jeśli ktoś to słyszał, to bardzo bym chciała w tym miejscu gorąco przeprosić za to karygodne zachowanie, ale nie mogłam się powstrzymać. Biegłam, śpiewałam, cieszyłam się z tego co się dzieje ze mną tu i teraz i naprawdę chciałam zatrzymać te chwile na zawsze. Czy mogło być piękniej na koniec maratonu? Mogło. Wbiegnięcie na niebieską, pachnącą nowością, bieżnię Stadionu Śląskiego i runda honorowa do mety…to była NAJPIĘKNIEJSZA META W MOIM ŻYCIU. Spodziewałam się, że to będzie piękny moment, ale to co wtedy czułam przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wspaniała, piękna i niepowtarzalna chwila.

Trasa tegorocznej Silesi przeciągnęła mnie po wszystkich uczuciach – najpierw umiarkowane ,,lubię cię”, potem ,,kocham cię Silesio, kocham, jest nam razem cudownie”, następnie ,,nienawidzę cię, nie będę cię już biegać nigdy, co ty sobie wyobrażasz, jesteś niedobra, zła, podła, do tego są góry i jeszcze słońce świeci” aż po ,,ubóstwiam cię, jesteś moim marzeniem, będę cię wielbić i biegać zawsze”

Dlaczego tak kocham ten dystans? Maraton nie wybacza błędów. Wymaga koncentracji od początku do końca. Może cię obdarzyć najpiękniejszymi chwilami w życiu, może najgorszymi…a często i takimi i takimi. Jest nieprzewidywalny. Nigdy nie możesz się czuć pewnym. Nienawidzi pychy i lekkomyślności. Może cię odciąć 800 metrów przed metą, a możesz biec lekko od początku do końca. Możesz umrzeć na 30km, by odrodzić się na 40stym i lecieć sprintem do mety. Możesz go kochać i nienawidzić…jedno jest pewne. Nie przechodzisz obok tego dystansu obojętnie.

Parę lat temu natrafiłam przypadkowo na niemiecki film ,,Ostatni bieg Paula”. Krótki opis zachęcił mnie do obejrzenia…i byłam nim oczarowana. Film opowiada historię starszego małżeństwa, zmuszonego przez los do zamieszkania w domu starców. Główny bohater Paul – wielokrotny mistrz świata w maratonie, żeby odnaleźć sens życia i nie dać się przytłaczającej go rzeczywistości wegetacji zapisuje się na maraton w Berlinie i rozpoczyna do niego treningi. Piękny film o harcie ducha, pięknie sportu i ogromnej sile psychiki. Człowiek który stracił wszystko, na skraju swego życia ,nie poddał się i ukończył maraton na przepięknej niebieskiej bieżni ( tak! Jak na Stadionie śląskim!) stadionu olimpijskiego. Bohater w trakcie filmu wypowiada takie oto słowa, którymi chciałam zakończyć ten tekst – ,, Życie jest jak maraton. Pierwsze kroki przychodzą łatwo. Myślisz, że nic nie może cię zatrzymać. Ale potem przychodzi ból, z każdym metrem tracisz siły. Wydaje ci się, że już nie dasz rady, ale biegniesz dalej, wciąż naprzód, aż do całkowitego wyczerpania. A na końcu czeka cię zwycięstwo. To pewne. Zwycięstwo.”

Mariola Powroźna