Diablak Beskid Extreme Triatlon 2017 – część pierwsza – przygotowanie
Jest środek nocy, 2.30. Mimo to, budzę się przed budzikiem, nastawionym na 2.35 i 2.40 ( na wszelki wypadek). Spałam około dwóch godzin, ale myślę zadziwiająco trzeźwo. Wstaję i zerkam na przygotowaną piankę. Wskakuję w strój kąpielowy i naciągam ją na siebie. Zerkam na oświetlone latarnią drzewa za oknem – wieje. ,,Przynajmniej nie pada” , dodaję sobie , choć przecież na odcinku wodnym nie będzie to miało kompletnego znaczenia. Za chwilę się zacznie, za chwilę zmierzę się z potężnym przeciwnikiem, prawdziwą mityczną bestią . Już za chwilę stanę oko w oko z Diablakiem – Extremalnym Triatlonem. Czuję się niczym Gandalf stojący naprzeciw wyłaniającego się z cienia Balroga…jak się tu znalazłam? Co ja tu robię?
No właśnie, co robi amatorka na jednym z najtrudniejszych zawodów sportowych w Polsce. Czy w ogóle jest miejsce dla takich jak ja, na takich zawodach. O Diablaku dowiedziałam się w 2016 roku, kiedy odbywała się pierwsza edycja. Czytałam i oglądałam dostępne o nim materiały z zapartym tchem. Coś mnie w nich oczarowało. Coś dotknęło niewidzialnej struny w moim umyśle. Coś zaczęło szeptać mi do ucha – to jest dla Ciebie, spróbuj…czyje te głosy i dlaczego je słyszę. Spełniam się zawodowo, pracuję w zawodzie o jakim marzyłam, kocham weterynarię, jestem też spełnionym rodzicem – Milenka to moja największa duma. Co więc mnie pcha na most Khazad-dum w Morii , w zabójcze objęcia Barloga? Nie wiem, nie potrafię tego wytłumaczyć. Po prostu chcę czuć życie, wiatr, deszcz, uderzenia fal, pęd powietrza…Nie chcę tego oglądać, być tylko świadkiem, chcę w tym uczestniczyć. Ostatnio mój Kuba powiedział mi, że ja to jestem takim żołnierzem północy ( pochodzę z zachodniego Pomorza), Jankesem, na wiecznej wojnie secesyjnej, że ciągle z czymś walczę, gdzieś biegnę i muszę co jakiś czas iść na bitwę, jakąś rzeźnię, żeby się dobrze czuć. Może coś w tym jest. Ja uważam, że w czasach dość wygodnego życia ( światło, prąd, bieżąca woda, ciepło w kaloryferach) niektórzy ( to ja! To ja!) szukają czegoś innego. Czegoś im brakuje. Wygodne życie…jest za wygodne. Pochodzę z małej wioski, mieszkanie na wsi to wieczna praca. Praca, która nigdy się nie kończy. Chcesz mieć ciepło? To jedziesz po drzewo, zwozisz je, tniesz na kawałki, przenosisz do szopy, zimą rąbiesz, przynosisz do pieca i palisz…tak to wygląda. Los rzucił mnie do miasta…które często uwiera mnie swoją wygodą. Ja muszę mieć co robić, stąd też pewnie, może nie obsesja, ale pewne uzależnienie od treningu, od zawodów…od trudnych zawodów. Dlaczego trudnych? Bo spory wysiłek pozwala zapomnieć o pracy, o pacjentach, jest świetnym antidotum na mój pracoholizm weterynaryjny.
O moim ,,szalonym” pomyśle wiedziała garstka osób. Ci najbardziej ,,zorientowani w temacie” odradzali mi start, ale przewrotnie, to właśnie oni najbardziej mnie wspierali i pomogli w przygotowaniach…i bronili po porażce. Najbardziej w mój start wierzyli Klaudia i Marek, i to oni chyba najmocniej trzymali za mnie kciuki. Nie zamierzałam podchodzić do startu zielona ( jak było w przypadku ¼ z sierpnia 2016 roku). Przygotowania zaczęły się tak naprawdę w październiku. Podzielmy je na żywioły:
Woda – Tak jakoś się dobrze złożyło, że moja córka – Milenka, drugoklasistka, rozpoczęła w przyszkolnym MOSirze zajęcia z pływania. Po pierwszych zajęciach wypytuję ją podekscytowana ( chyba bardziej od niej) jak było?, jak ci się podoba? Milenka odpowiada, że super, że bardzo jej się podobało, ale coś w jej głosie było dziwnego, taka niepewność. Postanowiłam nie drążyć tematu, sama mi powie, jak będzie chciała…i tak się stało wieczorem – podeszła do mnie i powiedziała ,,Wiesz mamo, mi się bardzo podobają zajęcia na basenie, ale trochę się boję”. ,,Zrobimy tak, w każdy piątek, po 20ej będziemy chodzić na basen razem. Pokażesz mi co robiliście, pobawimy się trochę w wodzie i zobaczysz, czy Ci się spodoba czy nie, dobrze?. Umowa, umową. Przez te dobre kilka miesięcy piątkowy basenowy wieczór, był świętością, której nikt i nic nie mogło ruszyć. Nieważne jak byłam styrana po całym tygodniu, nieważne jak duży kilometraż zrobiłam na porannym treningu biegowym – basen był ZAWSZE i kropka. Na jednym z początkowych ,,basenów piątkowych” poznałam nauczycielkę pływania Milenki, panią Agatę Wolińską. Tak jakoś od słowa, do słowa poprosiłam ją, żeby zerknęła na mojego ,,kraula”. Nie zapomnę, kiedy pierwszy raz przepłynęłam dwie długości basenu moim improwizowanym kraulem krytym. Musiało być śmiesznie, ale pani Agacie, nawet nie drgnęła brew. Powiedziała, że tragedii wielkiej nie ma, ale szału też nie. Zadała mi parę ćwiczeń …i zaproponowała, żebym przychodziła w czwartki po pracy na basen sama, ona akurat kończy zajęcia, to jak będzie miała czas i siłę, to zerknie na mnie. Chciałam w tym miejscu przeogromnie podziękować jej za pomoc. Odrabiałam wszystkie zadania bardzo pilnie, cierpliwe pracowałam, długość basenu, za długością. Po czwartkowych basenach wracałam do domu często powłócząc nogami, tak dawałam sobie w kość. Momentami czułam się jak prześladowca pani Agaty ( i ratowników na basenie), bo często polowałam na nią , żeby spojrzała np. na nakręcony podwodny film, czy jest ok…i dostawałam za złą pracę nóg i kiepską pracę ręki. To dzięki niej i mojej Milence opanowałam kraula na tyle, że czułam, iż mam szansę pokonać 3,8 km w wodzie – pierwszy odcinek Bestii zwanej Diablakiem. Milenka po pierwszych dwóch tygodniach przestała się bać basenu…i niedawno, na koniec roku szkolnego, dostała zaproszenie do sekcji pływackiej…taki mały efekt uboczny.
Cały czas zakładałam, że płynąć będę bez pinki – nie dam rady odłożyć, nie zdążę wypróbować, będzie ciepło… ale zostałam ,,przekonana”, że to głupi pomysł i jednak rozsądniej będzie płynąć w niej. Prawie w ostatniej chwili pożyczyłam ją od Tomasza ( jeszcze raz bardzo dziękuję za uratowanie skóry) i zdążyłam wypróbować na wodach otwartych …przekonując się , że to trochę taki ,,doping technologiczny”- w piance płynie się szybciej…ehhh triathloniści 😉
Ziemia – czyli rower i bieg. Bieg miał być moją mocną stroną tych zawodów. To bez wątpienia moja ukochana forma ruchu , jej poświęcałam najwięcej czasu. Po drodze miałam przygotowania do Zamieci i choć ona nie poszła mi jakoś specjalnie dobrze, to wypracowana forma pozwoliła, mimo bardzo spokojnego biegu, na życiówkę w Cracovia Marathon. Największym problemem był brak roweru szosowego. Liczyłam, że może uda mi się jakimś cudem na niego odłożyć, ale czas do Diablaka kurczył się nieubłaganie i ostatecznie pożyczyłam rower od Marcina Brola . Nie oznacza to, że zaliczyłam tylko kilka przejażdżek. Jeździłam całkiem sporo. Praktycznie od marca ( choć wiosna nie rozpieszczała) każdą wolną chwilę spędzałam ,,w siodle”. Wszędzie jeździłam rowerem, nawet na wizyty domowe. Co prawda nim pożyczyłam ,,Białą Strzałę” kręciłam kilometry na góralu, a to inna bajka, ale mimo wszystko, jeśli chodzi o rower, to śmiało mogę powiedzieć, że podobnie jak z pływaniem – nigdy nie byłam taka mocna. Moc, mocą, ale cytując Benka ( Benjamina Kucińskiego, on tez odradzał mi start, ale bardzo dużo pomógł ,,merytorycznie”) – ,, Przejście z górala na szosówkę jest bolesne”. Miał rację. Po pierwsze jest strach – nagle jedziesz wychylona mocno do przodu , na tych cieniutkich kołach, ręce inaczej trzymają kierownicę, zmiany przerzutek…no jest co opanować. Pierwsza jazda była mordęgą. Ale już druga i każda kolejna ogromną satysfakcją. Prędkość, jaką można osiągnąć i utrzymać na rowerze szosowym, przy relatywnie niewielkim wysiłku, jest uzależniająca. Nie mogłam się uwolnić od kręcenia kilometrów na białym rumaku. Rano na rower zabierałam sobie śniadanie i jadłam i piłam w trakcie jazdy, bo szkoda mi było każdej chwili. Gdzieś słyszałam, że można o sobie powiedzieć, że opanowało się jazdę na rowerze szosowym, dopiero po zaliczeniu trzech gleb. Nie było żadnej. W maju szosowałam na całego , znalazłam też idealne miejsce na robienie zakładek, które …oj są bolesne na początku. Z niedowierzaniem patrzyłam na średnie tempo biegu. Mimo wszystko coś pchało mnie do treningu, coś nie pozwalało zrezygnować, coś sprawiło, że choć z nikłymi szansami ( nie jako czarny koń – lecz jako kucyk szetlandzki zawodów) stawiłam się na odprawie w Żywcu.
Powietrze – zjazdy. Liczyłam się z tym ( i nie przeliczyłam), że zjazdy będą najtrudniejszym elementem Diablaka. Przynajmniej dla mnie. O ile żaden podjazd dla szosówki nie stanowi specjalnego problemu, tak na zjazdach potrzebowałam paru tygodni by poczuć się w miarę komfortowo. Na początku spaliłam prawie boki opon pożyczonego (!!!) roweru. Ale z każdym dniem szukałam większych górek i z uporem maniaka wjeżdżałam i zjeżdżałam. Na szczęście W Katowicach i okolicach o takie fragmenty szosy nie jest trudno. Tak mi się czasem powkręcało, że często wracałam z tych przejażdżek późną nocą. Obawiałam się tylko jednego – bardzo silnego bocznego wiatru i ulewnego deszczu – czyli mokrej szosy na której cieniutkie łyse oponki Białej Starzały będą ,,out of control”…I niestety. Moje największe obawy niestety się ziściły…
Ogień – uczucia i wola walki. Naprawdę wierzyłam ( i nadal wierzę), że mam szansę pokonać tę trasę w limicie. Może też dlatego, że nie wiedziałam dokładnie z jaką bestią przyjdzie mi stanąć w szranki. Lubię mierzyć się z takimi ,,misjami niemożliwymi”. Specjalnie nie dzieliłam się zamiarem startu w Diablaku z ,,szerszą publicznością”…bo nie chciałam mierzyć się z falą krytyki jaka by mnie spotkała. Nic nie mogło osłabić bojowego ducha…bo największą walkę toczyłam z samą sobą. Przeszłam przez wszystkie psychologiczne etapy akceptacji startu – zaprzeczenie, gniew, targowanie się, depresja aż w końcu akceptacja. Miałam wiele razy potężne wątpliwości, wiele razy – porzucałam chęć startu…ale trenowałam do niego cały czas…a teraz siedzę w autokarze wiozącym zawodników praktycznie w ciemną noc na miejsce startu odcinka wodnego…jadę i czuję spokój…ale zaraz mi przejdzie…o samych zawodach w drugiej części
Komentarze (0)