Mimo, że uwielbiam Zamieć ( dla nie wiedzących o co chodzi, to 24h ultramaraton zimowy polegający na zrobieniu jak największej liczby 14 km pętli Szczyrk-Skrzyczne –Szczyrk), to jeszcze w piątek wieczorem, czyli dzień przed miałam potężne wątpliwości czy na nią jechać. Parę ostatnich miesięcy dało mi ostro w kość, a sam styczeń wycisnął ze mnie wszystkie siły. Fizycznie i psychicznie czułam się wyjechana do zera. I tak siedziałam wieczorem w bezruchu, gapiłam się w ścianę i zastanawiałam czy jechanie na zimowe ultra w tym stanie ma jakikolwiek sens. Zamieć jest jednak dla mnie wyjątkowa, potrzebowałam jej bardziej niż odpoczynku, bardziej od leżenia na kanapie, zapragnęłam zatracić się w totalnej beskidzkiej zimie, zagubić się w śniegach i wichurach. Pragnęłam tego bardziej niż czegokolwiek innego…dostałam wszystko, czego oczekiwałam. Ale po kolei…
Po piątkowym wieczornym pakowaniu ( w końcu się zebrałam) i przefarbowaniu włosów na granatową czerń ( bo tak) nastała sobota rano. Dojazd do Szczyrku poszedł bezproblemowo i grubo przed 9 byłam już w bazie zawodów. Dzięki temu miałam okazję zająć strategicznie bardzo korzystne miejsce – tuż przy grzejniku i potężnym gazowym palniku. W moim ,,kąciku” nie wiało, miałam miejsce na swoje rzeczy, było ciepło i przytulnie… za ciepło i przytulnie. Żeby nie kusiło mnie aż tak bardzo siedzenie ,,przy kominku” zamiast fotela ( serio, można było sobie wybrać fotel) wybrałam zwykłe rozkładane krzesełko. W bazie ( która w tym roku znajdowała się za sceną amfiteatru w Szczyrku, tuż przy skoczni) co raz więcej ludzi. Gwarno, wesoło, świetny klimat. Uwielbiam to. Trochę znajomych twarzy, zawieranie nowych znajomości, słuchanie opowieści pod tytułem ,,dlaczego tu jestem”. Naprzeciwko mnie siedziało małżeństwo, w którym mąż zawsze zapisuje żonę na hardcory…po lekkim znieczuleniu jej Martini. Przy drugiej butelce – ,,Kochanie, zapisać Cię na Zamieć?” ,,Zapisuj, zapisuj”…a ona potem na trzeźwo czyta ….na co została zapisana. Została tak ,,wrobiona” parę razy, między innymi na swój debiut maratoński w Dębnie. Świetni są.
Biuro zawodów było trzy kroki od bazy. Szybko i sprawnie odebrałam pakiet, podziękowałam organizatorom za taką hojność w zaopatrzeniu trasy w śnieg i wróciłam do bazy przygotować się do startu. Zaczynało całkiem konkretnie sypać śniegiem ( jakby kurde było go mało). Co tu dużo pisać…po prostu było pięknie, zimowo, cudownie. Prawdziwa Jej Wysokość Zima. Jeśli ktoś miał wątpliwości co czeka nas ,,na górze” to już sam Szczyrk je rozwiał. Wszyscy wiedzieliśmy, że będzie…hmm… konkretnie.
11.30 – rozpoczyna się odprawa. Tym razem ( w odróżnieniu od poprzednich lat) odbywa się ze sceny amfiteatru. Czas do startu kurczy się, ale jestem gotowa. Bardzo gotowa. Plan w tym roku ( biorąc poprawkę na warunki, formę, trochę daleką od pożądanej i delikatne sugestie Benka, żebym się nie zajechała, bo już koniec ,,okresu ochronnego” i zaraz na ostro ruszamy z treningiem do Diablaka) to robienie pętli na niskich obrotach, bez szaleństw i ryzykowania. Ile się da, ale z głową i rozsądnie. No dobra.
Odliczanie od 10 w dół ( jak przy narkozie) i jazda. Śnieg sypie, kulig składający się z trzech sani zaprzężonych w konie dzwoni nam dzwoneczkami…zima proszę Państwa , prawdziwa wypasiona przepiękna zima. Takiej chciałam. Krótki fragment trasy po płaskim i rozpoczyna się podejście. Jest już lekko ,,przetarte” ( jeśli można tak nazwać dziury w głębokim śniegu na stawianie nóg jedna za drugą) przez uczestników Zadymy, biegu towarzyszącego, który wystartował godzinę przed naszym startem. Tempo bardzo spokojne, każdy oszczędza siły, choć zdarzają się osoby wyprzedzające bokiem, zapadające się w głębokim śniegu…po co, ja się pytam, no ale każdy ma swój pomysł na Zamieć, nie mnie oceniać. Jest pięknie. Naprawdę pięknie. Maszeruję pod górę i karmię wszystkie zmysły. Nie obywa się jednak od problemów technicznych. Moje stuptuty Salomona nie wyrabiają w głębokim śniegu. Odpinają się. Ktoś mi doradza, żeby założyć je odwrotnie, siadam sobie w śniegu przy trasie i kombinuję z tymi stuptutami…zyskując przez chwilę ksywkę ,,Kopciuszek”, ale rzepy są już oblodzone i kiepsko trzymają. Kończyłam pierwszą pętlę, trzymając je w ręku i przeklinając. Podejście w głębokim śniegu trwa w nieskończoność, ale w końcu docieram na szczyt do schroniska. W tym roku nie ma maty odczytującej chipa, tylko ,,osoba fizyczna” której trzeba się pokazać z numerkiem. Uwielbiam tych twardzieli ze schroniska, którzy non stop przez ponad 24h odczytują te nasze numery, są dla nas wszystkich mili, pozdrawiają nas, pokazują ,,ok.”. Niech ktoś spróbuje uśmiechać się przez 24h ….no, ktoś da radę?
Po wyjściu ze schroniska, decyduję się nie zakładać raków. Śniegu jest tyle, że stwierdzam, że jest to bez sensu. Tylko bym się pokaleczyła, nic więcej. Lecę w dół. Wieje, sypie śniegiem, mam odczucie zamarzania połowy twarzy. Tracę czucie w rękach…no Zamieć, to Zamieć. Odsłonięty odcinek między schroniskiem, a lasem nazwany został w tym roku przez uczestników ,,Strefą Śmierci Everestu”, po prostu trzeba było jak najszybciej przemieścić się z tego odcinka. Pierwsze ,,POZORY!!!” ( miejsca szczególnie niebezpieczne na trasie oznaczone są specjalną tabliczką ,,POZOR!!!”) nie są za specjalnie niebezpieczne. Śniegu jest tyle, że gleby są nawet na swój sposób przyjemne. Z resztą co chwila przewala mnie na lewą albo prawą stronę. Dzięki temu pozostawiłam na trasie Zamieci nieskończoną liczbę ,,orzełków”. Czasem trafiało się na jakąś twardą bryłę lodu ( parę siniaków pamiątkowych zyskałam), ale to zdecydowanie lepsze od kamieni i zamarzniętych strumieni. W niektórych miejscach zaczynają tworzyć się wąskie wyżłobienia w głębokim śniegu, przypominające okopy. Przemieszczanie się w nich sprawiało bardzo dużo frajdy. Płaskie odcinki, na których w zeszłym roku mogłam nieźle podgonić, w tym roku nie dają ( przynajmniej mi) na to najmniejszej szansy. Dodatkowo im niżej tym zaczyna robić się zimniej. Inwersja temperatur sprawia, że warunki na dole są surowsze ( mimo, że tak nie wieje) niż na górze. Zaczyna mi się robić zimno, łapie mnie lekka telepka. Na trasie mijam sprowadzanego przez innego zawodnika chłopaka w foli NRC, za chwile , już praktyczne na dole jakaś dziewczyna z rozpaczą pyta wszystkich czy to już koniec, bo na zegarku jej się pojawiło, że jest 13,5 km i powinna być meta, a ona już chce metę, bo ma dość…o tak…Zamieć nie zna litości. Jestem na dole, w bazie…na pierwszej pętli spędziłam prawie 4 godziny!!! Jestem naprawdę przemarznięta. W butach mi chlupie. Wchodzę do mojego kącika, grzeje się…i dopadają mnie wątpliwości. Jest cholernie ciężko. I znów to pytanie…czy to ma jakikolwiek sens? Nie mam szans, skoro pokonuję trasę w takim tempie, wykręcić jakiegoś dobrego wyniku…może tak zrezygnować? Myślę tak sobie równocześnie odkuwając lodowe bryły z butów…zmieniając skarpetki, zmieniając stuptuty, zakładając dodatkową warstwę z długim rękawem pod kurtkę, dokładając na głowę drugą czapkę i gogle narciarskie, zabierając słuchawki, dokładając drugą parę rękawiczek. Na koniec poczęstowałam targane wątpliwościami ciało i umysł czekoladą…i wyszłam na drugą pętlę.
Na trasie pustki…cisza. Puszczam sobie muzykę na podejście. Robi się ciemno, odpalam czołówkę. Zaczynam się uspokajać. Ciężko to opisać, ale las, noc, góry, ten spokój, otulony niemożliwą do ogarnięcia przez umysł warstwą śniegu…to wszystko działało na mnie bardzo mocno, wyciszało emocje, wątpliwości, gniew…tak bardzo potrzebowałam tego spokoju i tu też Zamieć mnie nie zawiodła. Trasa nadal bardzo ciężka, ale robię swoje, powoli, w żółwim tempie, bez zrywów, bez ryzykowania. Do przodu, w górę, do schroniska. W którymś momencie dogania mnie jakiś zawodnik. Siada mi ,,na ogonie”. W niektórych, bardziej wypłaszczonych miejscach, trochę podganiam biegowo, żeby mu uciec, ale kurde dzielnie się trzyma, wiec odpuszczam sobie te ,,ucieczki”. Już w samym schronisku słyszę od niego ,, Dzięki ogromne za holowanie, w ogóle to fajnie prowadziłaś, dobrze podkręcałaś tempo, dzięki tobie trochę podgoniłem na podejściu”…no dobra, nich mu tam będzie. Z Michałem spotkaliśmy się jeszcze raz na podejściu na trzeciej pętli i tym razem, to on więcej ,,holował” tak więc niechcący wyszła całkiem niezła współpraca.
W tym miejscu chciałabym napisać coś, co zaznaczam w każdej mojej relacji z Zamieci, bo tak naprawdę jest. Zamieć to bieg Ultra, zawody, rywalizacja…ale zawodnicy na trasie bardzo sobie pomagają. Dzielą się swoim prowiantem, pożyczają nawzajem sprzęt, ciuchy, pytają, mijając wolniejszego, lub stojącego zawodnika, czy wszystko w porządku…szanują siebie nawzajem, pilnują. To piękne.
Kończę drugą pętlę. Niestety moje drugie stuptuty również zostały pokonane przez zamieciowe warunki. Puściły linki podtrzymujące je od spodu…więc pod koniec śnieg znów sypał mi się do butów, rozmarzał tam i znów kończyłam pętlę z chlupoczącą wodą. Przed trzecią pętlą kolejna modyfikacja – zakładam jedne stuptuty na drugie i dopiero ten patent mi się sprawdził. Trzecia pętla. Bardzo, bardzo przyjemna. Rozpogodziło się, widać gwiazdy na niebie, widoki nieziemsko piękne. Nawet w ,,Strefie Śmierci Everestu” nie wiało za mocno. Dość sprawnie, jak na mnie, pokonałam zejście i wszystkie ,,POZORY”. Czułam się tak dobrze, że zdecydowałam się na wyjście od razu na czwartą pętlę. I to był błąd. O ile rok temu ten patent funkcjonował bardzo dobrze, o tyle w tegorocznych warunkach nonszalancja zemściła się na mnie. Już na podejściu wiedziałam, że powinnam robić ( nawet krótkie, ale mimo wszystko) odpoczynki po każdej pętli. Warunki były naprawdę ciężkie. Brnięcie w tych śniegach, walka z zimnem i wiatrem kosztowała każdorazowo bardzo dużo sił. Na tej nieszczęsnej czwartej pętli strasznie mnie odcinało. Zrobiłam ją bardzo wolno. Dodatkowo w ,,Strefie Śmierci” lekko zboczyłam z trasy ( sugerowałam się światłem czołówek dwóch zawodników przede mną, którzy też zboczyli), na szczęście szybko się ogarnęliśmy i wróciliśmy na trasę zapadając się w śnieg do połowy mojego uda. Oj…to była dla mnie najcięższa pętla. Kiedy w końcu dobrnęłam do Bazy i siadłam sobie w punkcie odżywiania czułam się zupełnie bez sił. Obok mnie usiadł paroletni kolega biegowy, też zajechany …bo też dwie pętle zrobił ,,na raz”. Siedzieliśmy obok siebie, bardzo powoli jedząc rosół, i wyglądaliśmy tak biednie, że gdyby to był dworzec i stałby przed nami kubeczek, to szybko zapełniłby się drobnymi. On robił MIXa, czyli kręcił pętle z koleżanką. Dostałam propozycję skorzystania z prysznica, kwatery…tak właśnie jest na Zamieci. Ludzie sobie pomagają, wspierają się. Choć kusiło ( gorący prysznic, łóżko), to znam siebie na tyle dobrze, że wiedziałam, że nie wyszłabym na następną pętle po takim SPA. Posiliłam się ( tak w ogóle ,,catering” na Zamieci jest na tak ogromnym wypasie, że warto się na nią zapisać nawet tylko dla samej kuchni, o wolontariuszach stających na głowie, żeby nikomu niczego nie zabrakło, nie wspominając) i wróciłam do mojego kącika. Wrzuciłam dwie pary stuptutów i rękawiczek na grzejnik, zauważyłam że mam sine ręce, więc postanowiłam mimo wszystko zapewnić sobie odrobinę komfortu i solidnie się rozgrzać. Siadłam na wolnym fotelu obok mojego krzesełka, w suchych skarpetkach, z herbatą, zawinęłam się w śpiwór ( ludzie, jaki to jest komfort! Doceńcie, jeśli właśnie tak siedzicie, czytając tą relację) i zrobiło mi się tak błogo. Czując ryzyko zaśnięcia, przezornie nastawiłam sobie budzik…i nawet nie wiem kiedy odleciałam. Totalnie. Zwinięta w kłębek niczym kot, zasnęłam ….i zaspałam!!! Wyłączyłam budzik nie pamiętając tego ( sabotaż organizmu).
W końcu się ocknęłam. Zasnęłam na półtorej godziny. Było tuż przed 8ą rano…i co teraz? Wychodzić na ostatnią pętlę? Co jeśli zrobię ją wolniej i nie zmieszczę się w limicie? O godzinie 12 zegar się zatrzymuje. Nie ma z tym żadnej dyskusji. Spóźnisz się minutę, albo dwie sekundy i twoja pętla nie liczy się. Prostuję się w fotelu. Zaczynam zakładać buty, stuptuty. Wszystkie mięśnie w organizmie aż jęknęły ,,Nie! Co ty robisz kobieto?! My już nigdzie nie idziemy”. Powoli, ale metodycznie, ubrałam się. Wyjście na ostatnią pętlę …to były jakieś szczyty masochizmu. Po prostu się zmusiłam. Na podejściu jeszcze mi się ciało buntowało, było mi niedobrze, ale z każdym krokiem w górę czułam się coraz lepiej. Pod schroniskiem nie czułam niczego oprócz poczucia mocy…i dumy z siebie…że dałam radę. Że wyszłam na tą ostatnią pętlę i było tak wspaniale. Wiało, było zimno, Zamieć sypała śniegiem i lodem w twarz, zaliczałam glebę za glebą na stromych zbiegach. Jednym słowem było cudownie.
Pół godziny przed limitem 24h byłam na mecie. Po jej przekroczeniu, tradycyjnie już, zrobiłam pięć pompek ( ile pętli tyle pompek), odebrałam przepiękny medal….i tak jak przed schroniskiem na szczycie…poczułam, że jestem z siebie dumna. Ukończyłam Zamieć na 10tym miejscu wśród kobiet…ale to nie miejsce się liczy. Sama wiem ile kosztowało mnie to wysiłku. W zamian za ten wysiłek zyskałam jednak dużo, dużo więcej.
Przeczytałam kiedyś cytat Dalajlamy o tym, że ,, człowiek jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie cieszy się z teraźniejszości. W rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości, ani w przyszłości”…dodatkowo cały czas rozpatrujemy przeszłość, nie pozwalając jej odejść…na Zamieci i w ogóle na biegach ultra człowiek jest ,,tu i teraz”. Trzeba być uważnym, skupionym. Chłonie się każdą chwilę, nic nie może odwrócić twojej uwagi. Przeszłość…zostaje w tyle, rozmywa się…a przyszłość? Jakakolwiek by nie była…jeśli dajesz sobie radę z Zamiecią, pokonasz każdą przeszkodę. Tego uczą biegi ultra.
Każdemu życzę, żeby tego doświadczył
Mariola w granatowej czerni
Komentarze (0)