SŁODKO GORZKI DIABLAK

SŁODKO GORZKI DIABLAK

Nie zawsze się w życiu wygrywa. I dobrze. Życie byłoby nudne, gdyby było przewidywalne, jednak tego, co wydarzyło się na tegorocznej edycji Diablak Beskid Extreme Triathlon…powiedzmy, że się nie spodziewałam. Może bez zbędnych ceregieli przejdźmy do relacji.

Pływanie – za mocno zaczęłam. Dużo za mocno, przydusiło mnie w tej wodzie i pierwszy raz w życiu miałam coś w rodzaju ataku paniki. Pojawiła się nawet myśl ,,Niech ktoś mnie wyciągnie”, ale dość szybko to minęło. Trzeba było ,,przeczekać” tę panikę. Mimo wszystko musiałam strasznie zwolnić i w sumie na niskich obrotach dokończyć pływanie. Sam odcinek wodny – wpłynęło mi się w jakąś ławicę patyków pływających po powierzchni (zaskoczyło mnie to, ale limit ,,paniki” się wyczerpał więc raczej to było …po prostu zaskoczenie) i jakąś plamę ropy, na szczęście małą. Podsumowując – nie było źle. Dużą przeszkodą utrudniającą nawigację, zwłaszcza na końcówce, była mgła. Jeśli kiedykolwiek wspomnę o tym, że marzę o pływaniu na Diablaku w romantycznej mgiełce snującej się po jeziorze, to niech ktoś mnie w łepetynę strzeli. Z powierzchni wody …nic nie widać. Nic. Nie wiesz gdzie masz płynąć. Na szczęście przy mecie odcinka wodnego były zakotwiczone jachty. Zobaczyłam końcówkę masztu jednego z nich i na ten punkt się kierowałam. Czas mnie rozczarował strasznie, ale z drugiej strony, co by się w tej wodzie nie działo, zawsze z tym odcinkiem sobie poradzę. Bycie zodiakalną Rybą zobowiązuje 😉

            T1 – łoooo…no szybko jak na mnie. W biegu relacja dla Tomka, mojego supportu na dosłownie całym wyjeździe i treningowego partnera przez parę ostatnich miesięcy (Tomek, powinnam myć Ci rower i samochód i okna przez rok, a i tak się nie odwdzięczę!) o tej panice, patykach, mgle.

Myślę sobie złe dobrego początki. Teraz wskakuję na Panterę, a rower w tym roku przygotowany mam mocno. Bardzo mocno. Na trasie Tomek w samochodzie i …lodówka. Właśnie, jest lodówka, to nawet upał mi nie straszny. Jadę.

I tu dopiero zaczął się koszmar. Koszmar, który miał parę przyczyn i wszystkie Benjamin Kuciński , mój Trener (który nie wiem jakim cudem, nadal we mnie wierzy) pięknie mi wyłożył. Z resztą rozmowa o Diablaku miała miejsce dopiero ponad trzy tygodnie po starcie. Dostałam sporo czasu na przechorowanie, przemyślenie, przebolenie…to była mądrość trenerska na najwyższym poziomie. Do tego jeszcze nawiążę, natomiast wróćmy do mojej jazdy. Jest źle od samego początku. Mam wrażenie jakbym dopiero co wsiadła na rower szosowy. Nic nie gra. Bolą mnie plecy. Potwornie. Co chwila łapie mnie jakiś dziwny skurcz prawej nogi. ,,Co jest ku..wa grane?!” Krzyczę na głos. Nie mogłam uwierzyć w to co się ze mną dzieje. Tyle miesięcy harówy, wyrzeczeń…żeby teraz, właśnie teraz mój własny organizm tak mnie zdradzał?! Do tego zaczyna obcierać mnie strój startowy, temperatura (tradycyjnie – dzień startu – najgorętszy dzień do tej pory w roku) szybuje w górę. Nie tak miało być. Owszem, spodziewałam się kryzysów, usterek, zwątpień, byłam przygotowana na to wszystko…ale nie na samym początku!

 Tempo roweru – tragedia. Umówiliśmy się z Tomkiem, że będzie czekał na mnie na Salmopolu. Ale jakimś cudem zatrzymał się wcześniej, na samym początku segmentu podjazdu. Chyba widział po mojej minie, że coś nie teges. Rzucam bez ogródek – ,,Masz Sudocrem”? Generalnie w seledynowym samochodzie technicznym mieliśmy …wszystko. I byłam pewna, że go wrzuciłam do strefy aptecznej. Jedyna rzecz o której nie pomyślałam, to to, żeby mieć drugi strój na przebranie, na wszelki wypadek. Wróćmy do palącego problemu ,,Jest. Gdzie go chcesz?” ( oczywiście chodziło o postój ), ,,Na Salmopolu”. Stwierdziłam, że jakoś go przecierpię, zrobię podjazd, który nawet lubię, a po drodze nie za bardzo jest gdzie się zatrzymać, o ukryciu się celem zdjęcia jednoczęściowego stroju startowego ( nie da się inaczej) nie wspominając. Podjeżdżam. Prawie łzy w oczach. Ból, niemoc, rozczarowanie, szok, obtarcie…KOSZMAR. Tomek, na szczęście , gdzieś tam znalazł miejsce na podjeździe i dość stanowczo stwierdził, że teraz lepiej ten sudocrem, nim sobie poważnych szkód narobię. Nawet nie dyskutuje. Łapię ten sudocrem i się rozglądam ,,Gdzie by tutaj…” ,, Schowaj się za samochód”. Dobra działam. Śmieszność tej sytuacji poprawiła mi nastrój. 1/3 opakowania kremu w newralgicznych miejscach też. Tankuje jakiegoś batonika, wcześniej był żel. Schemat co, gdzie jeść, pić, itp., miałam 3 dni przed startem pięknie rozrysowane przez Benka.

W środę wieczorem w tygodniu startowym odbyło się walne zgromadzenie supportowe, w składzie ja, Tomek Famuła, Marcin Brol, Trener i korespondencyjnie Emilia Wronecka i Darek Śpiewak. Te osoby stanowiły Trzon Ekipy Wsparcia. Nigdy, przenigdy, nie startowałam na zawodach w taki sposób. Nigdy nie byłam pod taką opieką…tym bardziej mi żal, że skończyło się to tak, jak się skończyło.

W tym miejscu chciałabym Wam wszystkim serdecznie podziękować. Bo byliście ze mną, przyjechaliście, mimo że wiedzieliście, że poległam. Spędziliście ze mną dużą część soboty na plaży nad Jeziorem Żywieckim. Dzięki Wam wszystkim płakałam tylko trzy razy i wspaniale spędziłam czas. To pozwoliło mi się szybciej pozbierać się do kupy. Do Żywca ( choć też wiedzieli, że zeszłam z trasy) przyjechała też duża grupa moich biegowych bliższych i dalszych znajomych z Night Runners Śląsk. I tak, wszyscy, skończyliśmy na plaży, a potem na rynku w Żywcu. Nawet nie wiecie ile to dla mnie znaczy. I dobra, to też sprawiło, że popłakałam się jeszcze raz wieczorem, ale jak już nikt nie widział i to już nie było z żalu.

Dobra.

Z sudocremem, zatankowanym piciem, jedzeniem i słowami otuchy wsiadam do rower. Ból nogi zniknął (już na dobre), otarcia nie miały najmniejszych szans się odezwać już do końca, nawet ból pleców przeszedł (niestety na krótko). Robię podjazd. Czuję się dobrze. Odrobię to. Odrobię to na bank! Na szycie stoi Tomek, ale tylko krzyknęłam mu, że jest dobrze, i jadę zjazd. Jadę ostrożnie. Tydzień temu na jednym tych zakrętów o mały włos nie miałabym wypadku. Wyrzuciło mnie, a na przeciwległym pasie ruchu jechały trzy (!) samochody. Cudem utrzymałam się wtedy na swoim pasie, ale trzęsłam się ze strachu jeszcze z 10 min. Tym razem żadnych szaleństw, spokój, trochę odzyskuję radość z jazdy na szosie. Jest piękny dzień, są twoje wyczekiwane zawody, ciesz się tym, powtarzam sobie w głowie.

Plan był taki, żeby nie stawać w punkcie żywieniowym Wisła Malinka, tylko jechać dalej i jeśli będę potrzebować, stanąć przy ,,samochodzie technicznym”. Ale naprawdę jest w miarę ok. Tomek krzyczy tylko, że mam  baton zjeść, i mam pić (niestety, na wspólnych wyjazdach rowerowych okazało się, że trzeba mnie z tym z batem w ręku pilnować). Zaczyna się podjazd pod Zameczek. Powraca ból pleców. Jakbym równocześnie jakimiś młotami dostała w mięsnie w odcinku krzyżowym po obu stronach. Zaciskam zęby. Próbuję się jakoś ratować. Zmieniam pozycje, rozciągam. Nic nie działa. Jest okropnie. To było jedno wielkie cierpienie. Właściwie nie czuję upału, pragnienia, nie chce mi się jeść, nie jestem zmęczona. Tępy ból zakrywa wszystko. Podjeżdżam ten cholerny Zameczek. Od tego momentu Tomek zaczyna polewać mnie wodą. Tak 8 litrów na mnie poszło. To przynosi ulgę, ogromną, ale szkody już się dzieją. Czuję, że zaczynam obojętnieć. Wszystko zaczyna się tak odrealniać, nie piję, nie jem. Mam na to wyje..ne. Mój dzielny support próbuje mnie ratować jak tylko może. Mobilizuje. Dopiero na rozmowie z Benkiem, tej trzy tygodnie później ( do trzeciej w nocy siedzieliśmy), dowiedziałam się, co też mój Trener kazał Tomkowi przekazywać w celu motywacji ( byli praktycznie non stop na telefonie), ale nie przeszło to cenzury. Myślę, że przedstawiałam tak żałosny widok, że zadziałała litość.

Zjazd z Zameczku. Zwykle go lubię, ale teraz miałam go gdzieś. Obojętnieje co raz bardziej. Nie patrzę jakim tempem jadę, pilnuję tylko trasy, którą znam na pamięć. Mam wrażenie, że ,,Samochód techniczny” się rozmnożył. Wszędzie go widzę. Ale tak średnio jest dla mnie jakikolwiek ratunek. Jadę, ale co to za jazda chciałoby się rzec. Obojętny jest mi nawet podjazd w Trzebini. Nie krzyczę tradycyjnego ,,Żywiec!!!” przy mijaniu tablicy z nazwą miejscowości.

Dojeżdżam na rynek. I nie wiem co dalej. W założeniach, tych bardzo zachowawczych, miałam zrobić pierwszą pętlę poniżej 4 h. Jechałam prawie 5…

Myślę czy by nie zejść z trasy. Czuję się jakby zeszło ze mnie całe powietrze. Na rynku czeka na mnie Dorota – Diablakowa koleżanka od edycji 2018. Też miała poważne problemy na rowerze. Zeszła po pierwszej pętli. Czekała na rynku już tylko na mnie, żeby mi życzyć powodzenia. Podnosi mnie to trochę. Z tyłu głowy kręci się pytanie, ,,Co jest z tobą, walcz, nie odpuszczaj”. Obok stoi chłopak, któremu dalszą jazdę uniemożliwił defekt roweru. On też mnie mobilizuje ,,Dawaj, spróbuj, jedź! Dam Ci takiego fajnego batonika. On jest z solą” Tak, wiem. My, długodystansowcy jesteśmy trochę …no tacy właśnie. Przystanek na Rynku zmobilizował mnie do tego, żeby wyruszyć na drugą pętlę, choć dojazd w limicie nie był już w moim zasięgu. Po wyjeździe z Żywca zaplanowany ( chyba, bo już mi się wszystko zaczynało zlewać) pit stop z Tomkiem. Sprawdza bidony ( ktoś mi je uzupełnił na Rynku), ja uzupełniam…sudocrem. Dostaje puszkę zimnej coli. Lód na kark. Żadnych zbędnych żali, rozmów, zwykłe komunikaty. A Tomek…ma zegarek. Widzi, że już jestem bez szans. Chyba, że zdarzyłby się cud. Wsiadam na rower. Jadę. Cud się nie zdarzył. Robi mi się …błogo. Znam już się na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że to wcale nie jest dobry sygnał. To czerwone światło alarmowe. To nie był cukrowy haj, ,,euforia biegacza”, to było …nie wiem jak to opisać, coś bardzo mrocznego. Przeczekaj to, przeczekaj, powtarzam sobie. Przecież przejechałaś dopiero 100 km. Zaczyna nosić mnie na boki.

Zawody Diablak Beskid Ekstreme Triathlon odbywają się w ruchu otwartym. Mnie zaczyna nosić po całym moim pasie.

Wciskam ,,Abort Mission”. Zatrzymuję się, schodzę z roweru. Dyszę ciężko, jakbym była po biegu na 5km. Biorę telefon. Dzwonię do Tomka. Nie odbiera. Przypomina mi się, że pewnie Marcin zbiera się, żeby jechać do Żywca (miał mnie supportować na odcinku biegowym), wybieram numer do niego , żeby nie jechał tu na darmo…znowu. Odebrał. Nie pamiętam dokładnie tej rozmowy, pamiętam tylko, że powiedział, że jest już w Żywcu i jest na lodach i że zaraz się pewnie spotkamy, i że nie przyjechał na darmo, bo dobre te lody.

W międzyczasie znajduje mnie Tomek. Wjeżdża na parking przy jakiejś firmie. Wchodzę tam też z rowerem. I…tu też tego momentu dobrze nie pamiętam. Pamiętam tylko, że powiedziałam, że to koniec. Położyłam głowę na lemondce i rozpłakałam się.

Co najlepszego może zrobić w takiej sytuacji support? Może Ci podać do ręki puszkę zimnej coli. A nawet dwie. Już mi było niewygodnie płakać na tej lemondce z tymi puszkami, to postawiłam Panterę przy płocie, usiadłam na krawężniku, albo na czymś…i znów w płacz.

Podobno dość solidnie trzęsły mi się ręce. Ale tego też nie pamiętam.

Siedziałam pod tym płotem, płakałam, piłam colę…długo to trwało. Tomek siedział obok, pocieszał i wymieniał puszki. Rozmawiał z kimś przez telefon. A ja nie mogłam uwierzyć w to co się stało.

Byłam pewna, że w tym roku, z takim  przygotowaniem i taką pomocą na trasie, Diablak będzie mi jadł z ręki. Tymczasem dostałam takie baty…To było jak nokaut w pierwszej rundzie.

Nie wiem ile czasu tam siedzieliśmy. Wystarczająco długo, żeby zrobiło mi się trochę lepiej. Czułam lekkie otępienie, ból pleców i to okropne poczucie sromotnej porażki, ale czułam się lepiej.

Nie czułam się jednak na siłach, żeby zadzwonić do Trenera. Wiedziałam, że skończyło by się płakaniem w słuchawkę , a nie chciałam mu tego robić. Po ostatecznym upewnieniu się, że rezygnuje, Tomek ładuje Panterę i moje marne zwłoki do samochodu. Wracamy do Żywca. Dopiero, kiedy tam wysiadam z samochodu czuję, jak jest cholernie gorąco. Naprawdę, w trakcie jazdy, nie czułam aż tak, tego piekła. Oddaję chipa –lokalizator, odnajdujemy Marcina i idziemy na lody. W międzyczasie dzwoni do mnie Jacek Thomann z Goultra.pl (to też ważna postać na mojej ,,Drodze do Diablaka, pomagająca mi przy treningach, ratująca przy wszystkich awariach sprzętowych, albo nawet najprostszych sprawach, jak wgranie tracka, bo jestem technologiczną ofiarą losu). Odbieram…i znowu w płacz….no ile można! Byłam w takim stanie…niestabilności emocjonalnej, że zdecydowałam się na telefon do rodziców dopiero późnym wieczorem. Byłam już wtedy całkiem nieźle podniesiona przez tych wszystkich ludzi, którzy do mnie przyjechali.  Emilia i Darek, którzy mieli pomagać w supportowaniu na drugiej pętli rowerowej, też się pojawili. Wieczorem nawet coś tam , coś tam z Benkiem na Messengerze pogadaliśmy (ale ani słowa o starcie – i tak przez trzy tygodnie!!!)

Co w ogóle działo się jeszcze w tą sobotę? Tak jak wspomniałam było już tylko…fantastycznie. Przyjemnie spędzony czas wśród ludzi ,,z mojej bajki”. Całkiem sporo jeszcze popływałam (zrobiłam 5 km w wodzie tego dnia) i miałam szkolenie z nawrotów na bojce. Ból pleców, chyba dzięki pływaniu przeszedł i odezwał się , ale bardzo delikatnie, następnego dnia, kiedy ja z kolei supportowałam Tomka na jego odcinku biegowym (tym fragmencie, gdzie Pantera dała radę) w jego starcie na ½ Tri, odwodnienie lekko dawało się we znaki, objawiając się głównie bólem głowy i jakimiś mroczkami przed oczami, ale też przeszło szybko. Generalnie…myślę, że wycofałam się w ostatniej chwili, nim zaczęło dziać się coś naprawdę poważnego.

Wieczorem jeszcze Diablakowe Orgi zgarnęli mnie do swojego domku na małą imprezę, na której , słysząc po raz 30sty tego dnia, moje zapewnienia, że w przyszłym roku odpuszczam, zaproponowali zmianę nazwy bloga na ,,Nie robię Diablaka w przyszłym roku”…i że i tak mi nie wierzą.

                                                                    fot. Michał Złotowski

Miałam sporo przemyśleń po tym weekendzie z Diablakiem. Odbyłam też naprawdę bardzo mądrą rozmowę z Trenerem. z której wyniosłam wiele. Nie byłoby jej gdyby nie moja porażka. I tak sobie myślę, że…może ja musiałam dostać tę lekcję pokory. Tak mi się teraz śmiać chce z tego, jak byłam pewna, że w tym roku dam radę, mimo pogody, choroby, którą przechodziłam prawie tuż przed startem, całych zawirowań życiowych, przez które przechodziłam praktycznie przez cały okres przygotowawczy.

Porażka ma też swój smak. Owszem, jest gorzki, nieprzyjemny, ale miewa słodkawy posmak. Bo wiele uczy. O sobie, o ludziach, których masz wokół siebie. Bo albo to udźwigniesz, podniesiesz się, albo nie. Porażka …to cholernie cenna lekcja.

Obejrzałam ostatnio paro odcinkowy serial ,,Przegrani”. Opowiada o sportowcach z różnych dziedzin, którzy doświadczyli w swoim życiu porażki, jednej, albo wielu, albo jakiejś traumy. Opowiada ich historię z wielu perspektyw, to co stało się potem, jak sobie z tym poradzili, lub nie, lub jak przekuli to w sukces. Polecam każdemu, by sobie go obejrzał, bo ja chyba nie przypadkowo obejrzałam go w trakcie mojej ,,Diablakowej Żałoby”.

Wiem jedno, jestem na właściwej drodze, czuję się w swoim świecie. Chcę tak żyć dalej. Chcę dalej trenować, odmawiać sobie czekolady i piwa, wstawać o świcie, biegać w marznącym deszczu. I naprawdę, dobrze wiem, że żaden ze mnie mistrz, jestem zwykłym amatorem i to raczej niższej półki, niż z wyższej…ale to mi nie przeszkadza. Przełknę każdą słodko-gorzką pigułkę porażki, by kiedyś poczuć w pełni smak każdej wygranej.

I zrobię kiedyś tego cholernego Diablaka.

 

Mariola Powroźna.

 

 

 

 

Komentarze (0)

    Dodaj komentarz