SZTUKA BYCIA (PRAWIE) OSTATNIĄ

SZTUKA BYCIA (PRAWIE) OSTATNIĄ

Janusze zawodów, zawalidrogi, po co się pchacie na zawody…takie, tylko wybrane i mniej wulgarne określenia, słyszą czasem ci, którzy są ostatni. Ci którzy kończą zawody tuż przed limitem…albo zaraz po…Zjawisko, które mnie ominęło…choć często sama przecież ,,pcham się” tam gdzie nie trzeba i jestem ,,Januszem zawodów”. Dlaczego moim zdaniem nie należy się tego bać i nigdy nie doświadczyłam osobiście tego zjawiska? Dlaczego uważam, że ( na szczęście!) to marginalne zjawisko? Zbliżają się jesienne maratony, połówki, wielu ludzi będzie realizowało na przykład swoje postanowienia noworoczne, wiele miesięcy przygotowując się do swojego pierwszego maratonu…i boją się, że będą ostatni…nie macie się czym przejmować…bo bycie ostatnim nie oznacza porażki.

Fot. Krzysztof Porębski

Zacznijmy od tego, że nie jestem wybitym biegaczem…ba, jestem biegaczem ledwo przeciętnym, jeszcze gorszym triathlonistą, amatorem, który traktuje sport jako zabawę, przyjemną formę spędzania wolnego czasu, którego mam bardzo niewiele. Strzelają mi do głowy czasem bardzo szalone pomysły startów i lubię to u siebie bardzo, bo to dodatkowa motywacja do zdwojenia swoich wysiłków, poprawienia się w nowych dyscyplinach…i tak dalej. Owszem, miewam swoje wzloty…ale upadków i porażek jest znacznie więcej. Nie jest to jednak kwestia życia lub śmierci. W 2016 roku spróbowałam swoich sił w triatlonie, na dystansie ¼ Ironmana. Podchodziłam do zawodów totalnie zielona. Bałam się potwornie, że zrobię z siebie głupka. Podobnie, gdy rzuciłam się nawet nie na głęboką wodę , a prawdziwe tsunami – Diablak Exstrime Triathhlon w czerwcu tego roku – bałam się najbardziej tego, że zrobię z siebie idiotkę…koniec sierpnia i ½ Silesiamana na Dolinie Trzech Stawów …wyleczyły mnie chyba na dobre z wszelkich możliwych ,,kompleksów”.

27 sierpnia odbyły się ostatnie zawody z serii Etixx Silesiamn Triathlon. Tak jak już pisałam wystartowałam na dystansie ½ IronManna. 1,9 km pływania, 90 km na rowerze, i 21,1 km biegu. Zawody odbywały się dwa tygodnie po III Mistrzostwach Polski Lekarzy Weterynarii w Ultramaratonie. Prawie 60 km po górach dało mi w kość chyba trochę więcej niż się spodziewałam. Nic nie bolało…ale czułam się zmęczona, bez mocy. Zastanawiałam się do ostatniej chwili nad zmianą dystansu na ¼ (nawet los mi to ,,podpowiadał”, bo wygrałam pakiet właśnie na ten krótszy dystans), ale stwierdziłam, że będzie co ma być, i muszę się zmierzyć z połówką. Polecę ją sobie spokojnie i tyle. Zawodników startujących na dłuższym dystansie było poniżej setki…i wszyscy traktowali się naprawdę po przyjacielsku. To nie są słowa na wyrost. Na starcie pojawiły się międzynarodowe sławy…które przed zawodami witały się z innymi zawodnikami, a na trasie dopingowały innych zawodników ( na przykład na rowerowej trasie, tracąc przez to przecież mimo wszystko jakieś tam sekundy).


Z wody na moim dystansie wyszłam jako ostatnia zawodniczka, nie płynęło mi się dobrze, prawie dwa miesiące nie robiłam nic jeśli chodzi o trening w wodzie (skupiłam się na przygotowaniach do Mistrzostw Weterynarzy) i to niestety dało efekt. Mimo wszystko, zrobiłam wodę w godzinę ( do limitu zostało 20 min), całość kraulem, więc jak na moje ,,nie pływanie’’ nie byłam jakoś specjalnie załamana. Wychodząc z wody dostałam takie owacje i oklaski od kibiców, że nie mogłam w to uwierzyć. To takie wspaniałe uczucie. Nie czułam się wcale Januszem zawodów, kimś słabym, kimś, kogo nie powinno tu być. Rower też nie poszedł mi jakoś specjalnie dobrze, wiatr i górki na trasie dały mi w kość, naciągnięty przy pływaniu mięsień na plecach i brak pary nie pomagały. To, na jakim poziomie są niektórzy zawodnicy triatlonu, jakie prędkości potrafią generować i utrzymywać na rowerze, jest wprost niebywałe. Nie zapomnę momentu, na którym jadąc lekko z górki uzyskałam prędkość 45 km/h, cieszę się w duchu, że zapie…dalam tak ładnie…a tu nagle mija mnie rower, i kolejny, i kolejny, jakbym stała w miejscu…no cóż. Powiem tylko, że czeka mnie bardzo dużo pracy i w wodzie i na lądzie. Mimo wszystko tak jak pisałam wcześniej, zawodnicy ,,śmigający” dopingowali na trasie ślimaki (czyli mnie).
Tak samo było na bieganiu. Półmaraton stanowiły cztery pętle, na bardzo popularnym (zwłaszcza od momentu powstania wodnego placu zabaw) spacerowo/wypoczynkowym fragmencie Doliny Trzech Stawów. Było gwarno, wesoło…i pomiędzy tymi wszystkimi ludźmi biegaliśmy my, triathloności…i podczas tych właśnie kółek…nie cisnęłam na bieganiu, nie tylko z powodu pleców i braku mocy, ale też z powodu obżerania się arbuzem na punktach odżywczych…doszłam do paru wniosków. Po pierwsze wcale nie przeszkadzało mi, że jestem praktycznie ostatnia (wyprzedziłam na rowerze jedną zawodniczkę mojego dystansu i na biegu już się nie dałam ), po drugie doświadczałam na każdym odcinku gorącego dopingu, po trzecie i chyba najważniejsze, cieszyła mnie każda chwila spędzona na trasie. Naprawdę, nie chciało mi się kończyć zawodów. Nie byłam wyczerpana, nie marzyłam wcale o tym, żeby ,,wreszcie był już koniec’’. Mogło to tak trwać i trwać…To niesamowite, ale w triatlonie, chyba jak w żadnym innym sporcie, można choć na chwilę dotknąć ,,wielkiego świata sportu” , stanąć ramię w ramię z mistrzem światowej klasy , mijać go na trasie…usłyszeć od niego doping i słowa pochwały za walkę…a żeby jeszcze tego było mało kibice i wolontariusze traktują tak samo mistrzów jak i ,,zwykłych szaraczków”.

Zastanawiam się czasem, czy nie ,,przekoloryzowuję „ amatorskiego sportu, czy nie patrzę tylko na dobre strony…a tych złych nie dostrzegam lub nie chcę dostrzegać….Być może tak jest. Czy miałam do tej pory szczęście obracać się w świecie przyjaznym, a co najmniej pobłażliwym dla ślimaków? Nie sądzę i myślę, że warto doświadczyć tego na własnej skórze.

Gdzieś kiedyś przeczytałam, że jeśli chce się odzyskać wiarę w ludzi , to trzeba iść pokibicować na trasę maratonu. To absolutna prawda, choć dodałabym tu również triathlon i biegi górskie…a nawet uliczną lub leśną ,,piątkę” lub Test Coopera… Drodzy zawodnicy lub przyszli zawodnicy…nie bójcie się bycia ostatnimi. To żaden powód do wstydu. Wstydem byłoby wyśmiewanie słabszych zawodników, tych, którzy pierwszy raz mierzą się z wyzwaniem, tych, których dopadło coś, co uniemożliwia szybsze bieganie, a mimo to nie schodzą z trasy, walczą do końca.

Nie chciałabym również, żeby mój tekst został opatrznie zrozumiany. Nie chodzi mi o to, żeby ktoś kto siedzi za biurkiem, a po powrocie do domu pełni funkcję ogrzewacza kanapy zapisał się na maraton, który ma być za dwa tygodnie – bo ,,nie trzeba się bać być ostatnim”, bo ,,warto podejmować wyzwania”…nie tędy droga, choć kierunek jak najbardziej prawidłowy – trzeba wstać z kanapy! A to jak ogromną radość da ukończenie (choćby na ostatnim miejscu) pierwszej w życiu ,,piątki” nie dowie się nikt z kanapowców, dopóki nie spróbuje.

P.S. Mimo wszystko, dokonałam rachunku sumienia po moim ostatnim starcie na ½ IM i postanowiłam, że jeszcze wspanialej byłoby być chociaż w środku stawki…o ukończeniu Diablaka 2018 nie wspominając…Więc biorę się bardzo ostro do pracy…a na Babiej Górze mogę być ostatnia, byle w limicie 😉

Komentarze (0)

    Dodaj komentarz