bieganie

VIII PARKOWE HERCKLEKOTY

Zdradzamy tajemnicę, kto będzie gościem specjalnym podczas biegu VIII PARKOWE HERCKLEKOTY 🔥
Magdalena Gorzkowska – Szczyt Twoich Możliwości będzie z nami podczas biegu na 5 km.

Magdalena Gorzkowska to była lekkoatletka i sprinterka, która po zakończeniu kariery lekkoatletycznej postawiła na góry.
Zdobyła złoty medal na młodzieżowych Mistrzostwach Europy w Tampere (2013) i srebro w sztafecie 4 × 400 metrów na Mistrzostwach Świata w Portland (2016).
W wieku zaledwie 26 lat zdobyła Mount Everest, będąc najmłodszą Polką w historii, której się to udało. W 2019 roku, również jako pierwsza Polka, zdobyła Makalu bez wspomagania tlenem.
Ma w swoim dorobku również Kilimandżaro, Mont Blanc, Aconcagua i szczyt Manaslu.
Uważa, że sukces w sporcie zależy od wytrwałości, umiejętności pokonywania własnych słabości i determinacji.
Kto chciałby poznać Magdę, a może nawet zrobić wspólne zdjęcie na starcie, koniecznie musi wziąć udział w naszym biegu.

Oprócz miłości do sportu i gór, Magda ma serce do pomagania, dlatego podczas biegu będzie można wesprzeć zbiórkę na rzecz szkoły w Pakistanie.

O szczegółach poczytacie klikając link https://zrzutka.pl/hgsakj

Osoby, które nie mogą być na biegu, a chciałby pomoc, mogą to oczywiście zdobić za pośrednictwem strony zrzutka.pl

To co? Kto planuje ścigać się z Magdą?🔥

Zapisy tylko do 31 stycznia www.mkteamevents.pl

ZACZAROWANA

Weekend w Malborku i mój start w Castle Malbork Triathlon to była jedna wielka, przepiękna przygoda. Trochę jak ze starodawnej baśni. Fizycznie i psychicznie byłam świetnie przygotowana do tych zawodów. Praktycznie każda rzecz, którą trenowałam i której próbowałam podczas przygotowań do Diablak Beskid Extremme Triathlon, a potem do Malborka zaprocentowały. Wykorzystałam wszystko czego się nauczyłam, co podpatrzyłam u innych, byłam spokojna i bawiłam się wyśmienicie. Nie będzie to jednak nudna lukrowana relacja, bo na pełnym dystansie Ironmana zawsze coś ciekawego może się wydarzyć i trochę się działo. Zaczynamy!

Do Malborka w składzie, Milenka, Pantera i ja, wyjechałyśmy wcześnie rano w sobotę, bezpośrednim pociągiem. Wsamo południe byłyśmy na miejscu. Z dworca na zamek jest rzut beretem. Przespacerowałyśmy się tam i od razu miałyśmy możliwość obserwacji triathlonistów na trasie krótszych dystansów rozgrywanych w sobotę. Trasa biegu przebiegająca po fosie i samym Zamku Krzyżackim, wyglądała spektakularnie. ,,Ciekawe jak się biega po tej kostce i kamieniach” zastanawiałam się, oklaskując zawodników. Dotarłyśmy na strefę Expo i metę. Milenka wyczaiła namiot dla dzieciaków i wciągnęło ją tam jak w czarną dziurę, ja z kolei, zagadałam do Macieja Dowbora, który czekał na dekorację. Strasznie sympatyczny z niego człowiek, szczerze pożałował mnie z okazji walki na długim dystansie, udzielił paru wskazówek i życzył powodzenia. Potem poznałam całą grupę sędziów z PZTri. Rozmawialiśmy z godzinę. Opowiadali śmieszne/straszne historie z zawodów, ostrzegali, że ,,jutro nie będzie żadnej litości, bo to Mistrzostwa Polski”, przypilnowali mi nawet roweru. Zgodnie stwierdzili, że dla nich pełen dystans jest najfajniejszy do sędziowania, bo zawodnicy tam startujący najbardziej szanują siebie nawzajem i ich, jako sędziów, jest zupełnie inna ,,kultura sportu i współzawodnictwa” niż na wszystkich pozostałych dystansach Tri. Ostatecznie życzyli mi powodzenia i śmiali się, że już oni sobie zapamiętają numer 116.

 Read more

ŚWIETLIKOWY MEDAL

Drodzy biegacze i walkerzy, mali i więksi, starsi i młodsi.  Już 23 czerwca takie oto modele dołączą do Waszej kolekcji, a może ktoś wybiega sobie swój pierwszy?
Dajcie znać jak Wam się podoba i kto biegnie razem z nami?
Prosimy o udostępnienie. 
➡️Zapisy i szczegóły na stronie: http://www.mkteamevents.pl/swietliki/

JAK PRZEBIEC PÓŁMARATON NA WARZYWACH?

Mniej więcej pod koniec maja, zdecydowałam, że w tym roku przebiegnę PKO SILESIA MARATHON na dystansie półmaratonu. Postanowiłam, że nie będzie to taki sobie spontaniczny start, ale rzetelne treningi, dzięki którym osiągnę swój zamierzony cel, czyli „złamię” 2 godziny. Na swoją trenerkę wybrałam olimpijkę i mistrzynię Polski w chodzie sportowym – Agnieszkę Dygacz. 
Agnieszka bardzo profesjonalnie podeszła do tematu. Po szeregu pytań, na które musiałam odpowiedzieć, na moją skrzynkę mailową przyszła wiadomość – dzienniczek treningowy, z rozpisanym planem na pierwszy tydzień. Od tego wszystko się zaczęło….

Wg planu treningowego, na początku biegałam 3 x w tygodniu. Oprócz tego ćwiczenia stabilizacyjne, rozciąganie, rytmy i wiele innych ćwiczeń, dzięki którym miała się poprawić moja gibkość, zwinność i szybkość. Wszystko szło pięknie do czasu kiedy truchtałam. Kiedy plan zakładał bieg ciągły zaczynały się schody. Zbyt wysokie tętno, zmęczenie, zadyszka.
– To nic! – tłumaczyłam sobie – Przecież dopiero od niedawna trenuję, nie zrobię formy w dwa tygodnie – usprawiedliwiałam swój brak efektów.
Mijały tygodnie, a ja sportowo stałam w miejscu. Oprócz mojej rosnącej frustracji, rosła także waga i pogłębiało się moje niezadowolenie z samej siebie. Włączył się tak zwany dołek i bieganie, które miało wywoływać u mnie produkcje hormonu szczęścia, fundowało mi stany depresyjne.

Z okazji długiego, sierpniowego weekendu, wraz z grupą przyjaciół wyjechaliśmy na długi weekend do Poraja. Wyjazd ten nazwaliśmy roboczo mini obozem sportowym. Postanowiliśmy bowiem, że każdy dzień wypełnimy aktywnością: bieganie, rower rolki.
Pomimo, iż kocham rower i zawsze będzie on u mnie na pierwszym miejscu, Jura Krakowsko – Częstochowska dała mi mocno w kość. Czułam się z tym nieswojo. Nawet kiedy miewałam spadek formy, rower nigdy nie stanowił dla mnie problemu. Na wypady rowerowe czy rajdy, gdzie do pokonania było 100 km, zgłaszałam się chętnie. W Poraju po pokonaniu 25 km miałam wrażenie jakbym przejechała ich 250 i z chęcią kolejne dni spędziłabym w łóżku na regeneracji.

Zmęczenie, trudności z ruszeniem się z łóżka rano, ciągłe uczucie senności i towarzyszące temu „niechcemisię”, to tylko niektóre objawy, które utrudniały mi życie. Czułam, że coś jest nie tak i pomimo, że walczyłam z dolegliwościami własnymi sposobami, miałam wrażenie, że zamiast lepiej jest gorzej.  Moje ciśnienie uparcie wskazywało 80:50. Nic tylko leżeć i płakać.
Postanowiłam pójść do lekarza – nie jednego. Na tapetę poszło kilku, oczywiście wszystkie wizyty umawiałam prywatnie, ze względu na czas oczekiwania do specjalisty, który przyjmuję w ramach NFZ. Tym sposobem wydałam około 1500 zł w 2 tygodnie. Uważam jednak, że było warto, między innymi dlatego, że do endokrynologa od momentu wykonania telefonu do wizyty mięło 10 godzin. Z NFZ wizyta miała odbyć się w 2019 roku (!!!) do tego czasu w najlepszym wypadku mogłabym ważyć 100 kg, w najgorszym….wolę nie gdybać.

Całkiem sympatyczna pani endokrynolog, wysłuchała mojej historii. Najbardziej zaciekawił ją fakt, że dokucza mi problem obrzęku na nogach (ciągle czułam jakbym miała dwie kłody ważące tonę zamiast nóg). Po wywiadzie przyszła pora na USG.
Na początku mina pani doktor niczego nie zdradzała, ale gdy padło pytanie – Czy w pani rodzinie ktoś chorował na tarczycę? wiedziałam, że coś jest na rzeczy. Otóż nie wiem czy ktoś chorował. Może chorował ale o tym nie wiem, a może ten ktoś sam o tym nie wie?

Okazało się, że jak na mój młody wiek (mam 34 lata) wyhodowałam sobie całkiem sporo, całkiem sporych guzów. Nie lubię słowa guz i nawet zapewnienia pani doktor, że w 95% przypadków, takie guzy są łagodne i oprócz tego, że są, nic więcej się nie dzieje, wystarczy obserwować. Mimo wszystko pozostało 5%.
Po dłuższej rozmowie z endokrynologiem uzyskałam wiele odpowiedzi na moje pytanie, które od dawna pojawiały się w głowie, ale nigdy nie sądziłam, że odpowiada za nie tarczyca – problem z połykaniem śliny, ucisk a nawet problem z szybkim bieganiem – winę za to ponosiły moje ponad 2 centymetrowe guzki.
Dostałam skierowanie na biopsję i listę badań do zrobienia. Zaczęło się…

Mój próg bólu jest bardzo wysoki, więc nie bałam się wbijania igły, zwłaszcza, że biopsja miała być wykonana cieńszą igłą niż np. pobranie krwi, jednak sam fakt, że ktoś mi będzie wbijać igłę w szyję trochę mnie martwił.
Na skierowaniu endokrynolog zaleciła biopsję dwóch płatów tarczycy, spodziewałam się więc dwóch nakłuć. Niestety, pomyliłam się. Lekarz aż cztery razy wbijał mi igłę w szyję i pobierał materiał do badania. Samo wbicie igły nie było straszne i nic nie bolało, jednak pobieranie materiału do badania było dość nieprzyjemnym uczuciem. Na szczęście badanie odbywało się inaczej niż się spodziewałam: trzeba położyć się na kozetce i odchylić głowę do tyłu, tak by lekarz miał naszą szyję na pierwszym planie. Dzięki temu nie widzimy kiedy lekarz ma zamiar przystąpić do zabiegu i nie musimy obawiać się nagłego ataku paniki 😉
Badanie trwało około 10 min, na wyniki czekałam 3 dni i mimo, iż byłam dobrej myśli, były to najdłuższe 3 dni od czasów operacji mojego Taty.
Po otrzymaniu wyników na maila, na kolejną wizytę u endokrynologa czekałam jeden dzień. Najważniejsze usłyszane wtedy zdanie brzmiało: guzy nie są złośliwe ale musimy się im bacznie przyglądać.

Nie będę się wdawać w szczegóły, ale oprócz wizyty u endokrynologa, zaliczyłam też wizytę u dietetyka (choroby tarczycy to często nietolerancje pokarmowe) i postanowiłam, że zafunduję mojemu organizmowi oczyszczanie w postaci postu leczniczego dr Ewy Dąbrowskiej. Jedyne co mnie przed nim blokowało to półmaraton Silesia.

Długo się nad tym wszystkim zastanawiałam i postanowiłam, że zrobię i post i wystartuję w półmaratonie. Mój kompromis polegał na tym, że przestałam martwić się o czas na mecie. Najważniejsze było dla mnie ukończyć bieg w limicie.

W innym wpisie opiszę Wam na czym polega post (dzisiaj jest mój 25 dzień z 42 dni postu, potem czeka mnie jeszcze 42 dni wychodzenia z postu) teraz wkleję Wam jedynie tabelkę co jem, a czego nie mogę jeść, więc pewnie sami zrozumiecie skąd moje obawy przed startem w zawodach. Dodam, że liczba kalorii na dobę nie powinna przekraczać 800 kalorii.

Tydzień przed półmaratonem, razem z Mamą wystartowałyśmy w Biskupicach na dystansie 6 km. Biegło mi się fantastycznie, świetna pogoda i doping, uśmiech nie schodził mi z buzi. To mnie wyluzowało przed startem.

Przed PKO Silesia Marathon wystartował jeszcze Mini Silesia Marathon, na który też zdecydowałam się iść w towarzystwie Mamy i przyjaciół z naszego teamu. Nie wiem czy podjęłam słuszną decyzję, że przed półmaratonem zafundowałam sobie prawie 5cio km rozgrzewkę. Na pewno dobrze się bawiłam i po biegu zaobserwowałam ważne dla mnie reakcje organizmu na aktywność fizyczną podczas postu.

W sobotę położyłam się spać o 1:25 (byliśmy jeszcze na weselu) a w niedzielę obudziłam się o 6:30. O godzinie 7:00 zjadłam cztery pieczone jabłka z cynamonem, a do pudełka wzięłam pieczone frytki z dyni piżmowej, które zjadłam około 8:30. W butelce miałam swoją wodę z cytryną.

Bardzo się stresowałam, ciągle chciało mi się siku i byłam chyba marudna, takie przynajmniej odniosłam wrażenie, obserwując moją towarzyszkę Beti 😉 Pozdro Beti 🙂

Kilka minut przed godziną zero, nasza ekipa pod czujnym okiem Ani ze Studia Masażu Balans rozgrzała swoje ciała, a potem wszyscy usłyszeli AC/DC z głośników i było jasne, że czas się ruszyć. Miejmy to z głowy – pomyślałam 🙂

Pierwsze 5 km biegło mi się super. Nie wiem kiedy te kilometry przeleciały. Nagle przede mną pojawił się punkt z wodą, znaleźliśmy się na Dolinie Trzech Stawów, byłam z siebie zadowolona i szczęśliwa. Biegłam dalej, pełna nadziei i optymizmu.

Kolejne kilometry mijały, a ja wciąż miałam siłę i energię. W słuchawkach leciał audiobook ale kibice tak pięknie i głośno kibicowali, że szkoda było ich nie słyszeć. Biegłam sama, swoim tempem, nikt mnie nie poganiał i niczego nie narzucał, biegłam tak jak lubię najbardziej. Dla siebie. Ta myśl krążyła mi w głowie.

Mniej więcej na 12 km zaczęłam odczuwać zmęczenie. Zwolniłam, próbowałam nawet przejść do marszu by trochę odpocząć ale ten pomysł nie był dobry. Musiałam biec. Wolno ale biec. Około 12:00 zadzwoniłam do rodziców i dałam im znać, że wbiegłam do Siemianowic, poprosiłam o wodę z cytryną i cisnęłam do nich ile sił w nogach. I głowie. W centrum miasta nabrałam wiatru w żagle. Mnóstwo kibiców i znajomych, którzy dali dużego kopa. To było niesamowite i na samą myśl o tym, znowu łzy napływają mi do oczu. Kiedy znalazłam się przy rondzie z kulami wiedziałam, że najgorsze przede mną. 2 km podbiegu ze słońcem świecącym w twarz. Pocieszałam się, że zaraz spotkam rodziców. Była to ostatnia górka, do mety zostanie już tak niewiele. Uda mi się!

Tyle razy tam biegałam, chodziłam. Znam ten podbieg od 34 lat….i nienawidzę go. Miałam dość. Ja i wszyscy wokoło mnie, mało kto miał siłę by wbiegać pod tę ciągnącą się w nieskończoność górę, gdybym nie wiedziała, że zaraz ujrzę rodziców, z pewnością całą trasę pokonałabym marszem. Zdecydowałam się jednak na bieg, chciałam pokazać rodzicom, że jeszcze nie umieram i wbiegam żwawo pod taką górę 🙂

Świetnie było spotkać rodziców. Byli przejęci. Przygotowali mi wodę i jabłka 🙂 wiedzieli, że na punktach odżywczych, ze względu na post nie tknę się nawet banana. Zdecydowałam się jednak tylko na wodę. Na pożegnanie od mamy usłyszałam, że nie wyglądam na zmęczoną i na kogoś kto już ma 16 km w nogach. Cóż 🙂 może jednak mogłam biec szybciej?

Kiedy wbiegłam do Parku byłam najszczęśliwsza na świecie. Meta była tak blisko. Już nic nie mogło się stać. Biegłam z górki ile sił w nogach. Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Stadionie Śląski nadchodzę.
Ostatni podbieg pod stadion już nawet tak nie bolał. Fakt, że widzę kopułę stadionu dodawał mi sił. Kiedy znalazłam się przed bramą szczęka mi opadła, a łzy napłynęły mi do oczu. Bieg po murawie był najbardziej wzruszającym uczuciem jaki mi ostatnio towarzyszyło. Miałam wrażenie, że Ci wszyscy kibice na trybunach patrzą na mnie. Nie wiedziałam czy biec, czy zatrzymać się i podziwiać widok czy włączyć telefon i nagrać to wszystko.
META!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Boże! Udało mi się. Pomimo, że miałam obawy i przygody po drodze, nie poddałam się. Osiągnęłam swój cel, chociaż nie pobiegłam w zakładanym przez siebie i Agnieszkę czasie. Nieważne. Świat się z tego powodu nie skończył. Przede mną jeszcze mnóstwo biegów. Nowe cele do zrealizowania. Najważniejsza dla mnie lekcja jaką wyciągnęłam po tym biegu jest taka, że nie należy się poddawać, załamywać i odkładać marzeń. Dopóki mam zdrowe nogi będę szła przed siebie. W jakim czasie? Nieważne. On i tak upłynie.
Przekonałam się też, że dieta wegańska nie pozbawia organizmu energii i kiedy tylko zakończę post, na pewno będę ją kontynuować, ale o tym w kolejnym wpisie.

LECYMY DURŚ 8 PAŹDZIERNIKA!

W imieniu organizatorów – Stowarzyszenia Lecymy Durś, zapraszamy na I BIEG CHARYTATYWNY POMAGAMY DURŚ, który odbędzie się 8 października 2017 roku w Piekarach Śląskich o godzinie 13:00

Stowarzyszenie Lecymy Durś i Polskie Stowarzyszenie na rzecz Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną Koło w Piekarach Śląskich zaprasza na bieg, którego start i meta usytuowane będą na stadionie KS Orkan Dąbrówka Wielka przy ulicy Szymanowskiego 2 b w Piekarach Śląskich.

Zawodnicy będą mieli do pokonania pętlę o długości 5,5 km lub dwie wynoszące łącznie 11 km. Opłata startowa (35 zł) zostanie zebrana i przekazana Warsztatom Terapii Zajęciowych w Piekarach Śląskich.

Zapisy i regulamin T U T A J.

ps. ekipa MK team też tam będzie!!

MARATOŃSKI/BIEGOWY SLANG

„W tym roku to już nie poszaleję, ale przyszły sezon będzie mój. Całą zimę polecę Skarżyńskim”. Ten tekst mojego biegowego kolegi zainspirował mnie do dzisiejszego tekstu. Bo kto jak nie maratończyk zrozumie o co chodzi?
Chodzi oczywiście o tzw. ,,Metodę Skarżyńskiego”- plany treningowe na maraton, na różne czasy, zawarte w książce ,,Maraton” (bardzo gorąco polecam i uważam, że każdy maratończyk przeczytać powinien). Autorem jest Jerzy Skarżyński – legenda biegów maratońskich, do tej pory czynnie biorący udział w biegach na różnych dystansach. Olbrzymi propagator tej formy ruchu. Wychwala, nie bez powodu, tzw. Zimową orkę, trening wytrzymałościowy w jesienno-zimowym okresie, wspaniale procentujący na cały następny sezon startowy.

Obracając się w biegowym światku, czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy, że mówimy ,,biegowym” językiem…który postronnego, nie biegającego słuchacza może wprawić w osłupienie. Poniżej przedstawię parę określeń…z pewnością, to nie wszystko. Zachęcam do podzielenia się swoimi zwrotami w komentarzach. Może kiedyś wspólnie stworzymy ,,Słownik”?

,,Dzień Konia” – marzenie każdego biegacza. Bardzo pożądana ekstremalna dyspozycja i szczyt biegowej formy przypadający na dzień zawodów. Czasem usłyszy się bardziej ,,fachowe „ określenie – superkompensacja. O co chodzi? O to, że w dzień biegu (zasłużenie, rzadziej z przypadku, chociaż też się zdarza) czujemy się, jakbyśmy mogli góry przenosić. Robimy ,,życiówki”, po drodze przybijając piąteczki kibicom. Wpadamy na metę, nie dość, że ze świetnym czasem, to jeszcze nawet z niedosytem. Najlepsi potrafią tak ustawić sobie trening, przygotowania, by właśnie w dzień ważnych zawodów ,,Dzień Konia” wypadł…niestety, nie zawsze wychodzi. Bywa, że w tygodniu, na jakimś środowym treningu lecimy lekko, nie mogąc wprost uwierzyć w swoją formę…by w niedzielę, na zawodach, wlec się noga, za nogą. Jakby powietrze zmieniło swoją gęstość.

,,Zając” lub Pacemaker – zawodnik prowadzący kogoś, lub całą grupę biegaczy na określony czas, np. na złamanie czterech godzin w maratonie. Czysto teoretycznie jest to doświadczona biegaczka lub biegacz, który potrafi utrzymywać równe tempo, pomaga innym zwalczyć kryzysy, dodaje otuchy…wielu zawodników, zawdzięcza dobremu zającowi ,,dowiezienie” się na metę i upragniony wynik…Niestety bywają i złe zające (to brzmi jak tytuł bajki dla niegrzecznych dzieci), ale najczęściej to kwestia niedomówień – jak chce prowadzić bieg na konkretny czas, konkretny zając. Niestety spotykałam w swojej ,,karierze ‘’ pacemakerów, którzy szarpali tempo z sobie tylko znanych powodów, gubiąc przy okazji połowę swoich podopiecznych. Jeśli jednak śledzicie moje teksty, to pamiętacie, że najlepszych pacemakerów spotkałam na swoim pierwszym maratonie, Silesii Marathon w 2013 roku (tekst – Święty Grall)

,,Złamać czwórkę” (albo inną cyfrę) – nie chodzi o złamanego zęba, tylko o ukończenie zawodów, w tym wypadku maratonu, poniżej danej godziny. Jest moje osobiste niespełnione marzenie i obiecałam sobie wiele nagród po osiągnięciu tego celu.

,,Iść w trupa” – to nic innego jak dać z siebie 200% możliwości i paść za linią mety, biec tak, jakby od tego zależało życie.

,,Euforia Biegacza”, ,,Endorfiny” – legendarny stan szczęśliwości dopadający głównie uczestników biegów na dłuższych dystansach. Taki mały, przyjemny efekt uboczny. Nie dostaje się jej na zawołanie, ale nic nie wiesz o bieganiu, jeśli nie przeżyłeś choć raz tej fali szczęścia.

,,Ściana” – w slangu biegowym nie oznacza elementu konstrukcyjnego budynku. Ścianą nazywamy moment , kiedy kończą się rezerwy energetyczne organizmu, uniemożliwiające lub utrudniające dalszy bieg. Najczęściej o ścianę rozbijają się uczestnicy maratonów na około 30 – 32 km biegu. Najłatwiej jest uniknąć tego nieprzyjemnego uczucia regularnie pijąc i jedząc podczas maratońskiego biegu na wszystkich punktach. Często nagrodą za przezwyciężenie takiego kryzysu jest właśnie euforia biegacza…akurat kumulująca się z osiągnięciem mety na 42 km. Przypadek ? 😉

,,Pudło”– podium – czyli jeśli ktoś gratuluje komuś pudła, oznacza to, że ten ktoś zajął pierwsze, drugie lub trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej lub w kategorii wiekowej, jeśli tak podczas danego biegu jest.

,,Pasta party” – akcja masowego pożerania makaronu z jakimś sosem ( lub nawet nie) w przeddzień biegu maratońskiego. Okazja do spotkania wielu sobie podobnych zapaleńców, ponarzekania na kontuzję, ponarzekania na pogodę i ogólnie wyrażenia swojego strachu i obaw przed biegiem mającym się odbyć następnego dnia.

,,Ładowanie węgli” – akcja masowego pożerania makaronu każdego dnia w tygodniu poprzedzającym maraton. Głównie odbywa się w samotności

,,Życiówka” – najlepszy czas uzyskany po przebiegnięciu danego dystansu. Marzenie biegacza. Jeśli ktoś na przykład uzyskał w maratonie choć raz wynik poniżej 4h, to już do końca życia, może legitymować się tym, że ma ,,Trójkę z przodu”, wszyscy kosmici mają 2 z przodu…a jedynki jeszcze nikt nie dostał 😉

,,Planszówki” – praktycznie jedyny sposób, by spędzić czas z biegaczami poza zawodami i treningami, choć wcale o ten czas nie tak łatwo. Biegacz lub rodzina biegacza wie, że praktycznie w każdy weekend mogą być zawody, więc znalezienie wolnego terminu na zorganizowanie planszówek i zaproszenie większej grupy znajomych biegaczy – graniczy z cudem. Mimo wszystko są ludzie, którzy się nie poddają, zapraszają, organizują…bo fajnie jest się spotkać w innej strefie, niż strefa startowa, nawet jeśli to wyimaginowany świat smoków, wojen i terraformacji Marsa . Z grillem byłoby za dużo zachodu – a to ktoś bezglutenowy, albo bezcukrowy, albo mięsa nie, piwa nie, bo jutro zawody…tak, planszówki zdecydowanie ratują życie towarzyskie biegaczy.

,,Ultras” – w slangu biegacza oznacza kogoś, kto ukończył zawody o dystansie powyżej maratońskiego, czyli -42,195 km. Można poznać taką osobę dość łatwo. Pakując się na zawody zabiera ze sobą zarówno czołówkę, jak i okulary przeciwsłoneczne…w sumie to wychodząc nawet na chwilę na miasto, zabiera ze sobą wodę, okulary przeciwsłoneczne …i czołówkę (!) Aha, trzeba uważać podobno z nadmiernym chwaleniem się tym określeniem, bo podobno Ultras to również określenie zorganizowanych grup kibiców…stąd też może od ultrasa (biegacza) nie dowiemy się, że jest ultrasem (w przeciwieństwie od triathlonisty, który sam nam o tym powie 😉

To tylko wybrane ,,biegowe słówka ‘’ i określenia, które jako pierwsze przyszły mi do głowy. Jest tego dużo, dużo więcej…ba, języki i slangi ,,specjalizują„ się w zależności od dystansów, rodzajów sportów (biegi asfaltowe, górskie, triathlon) i to …fascynujące! Wspaniale jest być w grupie ludzi, którzy porozumiewają się swoim własnym językiem, słówkami, określeniami, zrozumiałymi tylko dla nich…lub dla tych, którzy chcą należeć do tego świata, jeśli nie jako biegacz, to chociaż jako kibic…

Wspaniale jest być w grupie ludzi, którzy na hasło ,,robimy połówkę” wyciągają z szafy buty biegowe, a nie żołądkową gorzką 🙂

Mariola Powroźna.

KAC (PO)BIEGOWY

Biegacz dzisiejszych czasów, zwłaszcza korzystający z mediów społecznościowych, jest codziennie zalewany dziesiątkami tekstów motywacyjnych. Wszystko dookoła zdaje się krzyczeć i pokazywać nam palcami – ,,Biegaj”, ,,Startuj „, jesteś wspaniały, nie poddawaj się. …i my biegamy, startujemy, nie poddajemy się…Tyle że to większości z nas nie jest potrzebne. Prawdziwy biegacz z krwi i kości, czyli taki, którego już na dobre ,,wciągnęło” nie potrzebuje przeczytać na Facebook’u, że dzień z bieganiem jest piękniejszy i lepszy – on już o tym wie.

DSC_3528

_20160929_104300

Ilu biegaczy, tyle motywacji. To piękny sport, dla każdego i na każdą kieszeń, znajdzie na niego czas i matka trójki dzieci i pan z biura. Bieganie to świetny sposób na oderwanie się od rzeczywistości. Jeszcze lepiej działają zawody. Szeroko rozumiane zawody, od pięciu kilometrów po parku, po stukilometrowy rajd na orientację. Każda substancja na planecie może działać na nas toksycznie w nieodpowiedniej dawce, lub dozowana w nieodpowiedni sposób. Podobno można się również uzależnić od każdej rzeczy lub substancji…moim zdaniem, podobnie jest z bieganiem i startami w zawodach. Od paru lat gnębi mnie pewien problem. A że lubię sama stawiać diagnozy (z racji wykonywania zawodu lekarza weterynarii), nazwałam ten stan – pobiegowym kacem. Kac to ( wikipedia) złe samopoczucie występujące kilka godzin po spożyciu nadmiernej ilości napojów alkoholowych. Z racji bycia matką, pracy na pełen etat we własnej działalności gospodarczej i próby utrzymania formy, zjawisko bycia na prawdziwym kacu dotyka mnie niezwykle rzadko. Co innego kac pobiegowy, który przygniata i wbija mnie w ziemię, niczym głaz wielkości tego, który zagrał w pierwszej części przygód Indiana Jonesa. Dzień, dwa, trzy dni po zawodach, które wymagały dłuższego przygotowania , a do tego dostarczyły całą masę pozytywnych wrażeń ( przy okazji porządnie zeszmaciły fizycznie) dopada mnie dół. Prawdziwa deprecha. Nie dość , że już po ( maratonie/ultra/rajdzie/triatlonie), trochę jeszcze wszystko boli, człowiek wypadł z regularnego treningu ( nienawidzę regeneracji, nie wiem, co mam ze sobą zrobić) ogólnie – nagle staje się pustka. Ta pustka jest straszna i jest moją czarną stroną biegania. Potwornie ciężko ze mną wtedy wytrzymać. Marudzę, wyolbrzymiam, jestem podłym, złośliwym gnomem. Nie potrafię nad tym zapanować.

1795820_1428532737386356_217987714_o

Załóżmy, że w niedzielę biegłam maraton. Nawet jak kiepsko mi pójdzie, to sam udział i ukończenie biegu mnie cieszy. To tak duża dawka adrenaliny, dopaminy, endorfin…no po prostu jedna wielka pigułka szczęścia. Przed, w trakcie i po, jestem cholernie , cholernie szczęśliwa. Fajerwerki, kolory, konfetti i wata cukrowa…ale w miarę jak opadają emocje, opada też nastrój. Bardzo opada. Do stanu przeddepresyjnego….jak to? Jak to, już po? Dlaczego już? Ale dlaczego nie biegać teraz przez kilka dni, a po kiego regeneracja? Ale wcale nie byłam aż tak zmęczona, a te mikro uszkodzenia mięsni to pewnie bujda…Ale dlaczego dopiero za rok te zawody? I co ja będę robić? Na szczęście kac, tak jak i ten alkoholowy, tak i ten pobiegowy zawsze mija. W przyrodzie wszystko dąży do równowagi, homeostazy. Wydaje się więc, że wielkie przeżycia, cudowne, pozytywne emocje, muszą być czymś odwrotnym chociaż trochę zrównoważone. Zdarza się, że u osób biegających pojawiają się objawy ,,kaca” bez zawodów, bez wielkich wzlotów, wystarczy …kontuzja, albo coś, co nagle przerywa możliwość tzw. ,,pójścia pobiegać”. Wystarczy zwykłe przeziębienie, które wytrąca cię z ram regularnego treningu, czy nawet po prostu przebieżek tak, dla samego dobrego samopoczucia…Dobre samopoczucie znika…

DSC_5729

Od razu nasuwa się pytanie. W taki razie po co to wszystko? Po co narażać się na spadek nastroju po zawodach, na które trzeba się przygotować kilka, kilkanaście tygodni, trzeba jeszcze je opłacić, dojechać, wynegocjować ,,wolny weekend” u rodziny, a potem jeszcze czuć się do d..py. Po co przyzwyczajać ciało i umysł do ubijania kilometrów na leśnych ścieżce, po co wskakiwać na rower, do basenu, po co? Może lepiej nie robić tego, nie biegać, nie startować, nie…no właśnie , nie robić nic.

O nie! Nie, nie i jeszcze raz nie! Wolę płakać do poduszki nad swoim marnym i beznadziejnym życiem ( kurde, raz się zdarzyło) po tym jak przeżyłam najcudowniejszy wschód słońca wbiegając na jakiś szczyt. Wolę chodzić kaczym chodem i unikać znajomych przez tydzień ( żeby się nie pokłócić o byle co) niż , nie czuć mrowienia w mięśniach na sekundy przed strzałem startera, wolę zapisać się na zawody i słyszeć zawodzenie, że ,,znowu będę maił w domu trupa z depresją” niż się nie zapisać…wolę. Wolę żyć na sinusoidzie niż na linii prostej. Może to trochę podchodzi pod chorobę dwubiegunową afektywną, ale jestem tylko weterynarzem a nie psychiatrą. Wydaje mi się też, że nie jestem w tych stanach osamotniona. Myślę, że najlepszym , co można zrobić, żeby trochę złagodzić objawy, to mieć w swoim świecie oprócz biegania, rodziny i pracy jeszcze choćby jedno maluteńkie, niegroźne, tyci tyci hobby, nie wymagające nie wiadomo czego. Takie neutralne, żeby nikt nie skapował, że wciąga – czytanie, rozwiązywanie zagadek kryminalnych w serialach o detektywach, nałogowe oglądanie filmów…a tfuuu nałogowe, nie napisałam tego, oglądanie filmów, uprawianie ogródka, szydełkowanie. Można zająć umysł czymś innym, Można na chwilę zapomnieć…o tej adrenalinie i strachu ,,czy podołam” przed startem, o tym biegu pod górę mimo braku sił i bólu, o tym jęku zawodu, że nie poszło tak jak powinno, o tym surrealistycznie czerwonym zachodzie słońca podczas biegu, o zamrożonych rzęsach, o upale wysuszającym skórę na popiół, o tej oszałamiająco pięknej ścieżce biegowej, o tym śmianiu się prosto w twarz żywiołom…eehhhh…można spróbować, udawać, że się o tym nie myśli…

DSC_4269

…Czy ktoś zna lekarstwo na pobiegowego kaca? Może wprowadzić takie plakietki zapinane na klatce piersiowej – ,, Nie biegałem od 4 dni – nie podchodzić”, czy coś w tym rodzaju…

Mariola Powroźna (nie biegająca od trzech dni z powodu przeziębienia)

KONKURS! WYGRAJ BEZPŁATNE TESTY WYDOLNOŚCIOWE

Cześć!

Obiecany konkurs. Razem Kardio Kliniką Brynów dajemy Wam szansę wygrać bezpłatne badania. Szczegóły poniżej. W razie pytań piszcie 🙂 PS. konkurs obowiązuje TYLKO na Facebooku! Konkurs trwa do 16.08.2016r. do godziny 23:59 🙂

konkurs

PARKRUN KATOWICE POBIEGNIE DLA PAWEŁKA

30 lipca 2016 r. o godzinie 9.00 w Parku Kościuszki, w ramach 12. biegu parkrun Katowice odbędzie się Bieg dla Pawełka organizowany przy współpracy z Instytutem Regionalnym. Bieg dla Pawełka to zawody charytatywne na 5 km, mające na celu zebranie środków na turnus rehabilitacyjny dla 4-letniego Pawełka cierpiącego na nieuleczalną chorobę – Dystrofię Duchenne’a (DMD). Rehabilitacja pozwoli Pawełkowi dłużej cieszyć się dzieciństwem, a każdy dodatkowy miesiąc sprawności małych nóżek jest na wagę złota. Potrzebne jest 5 500 zł.

Każdy z uczestników biegu i każda osoba chcąca pomóc Pawełkowi – może przekazać dobrowolne wpłaty w jakiejkolwiek wysokości poprzez serwis siepomaga.pl. Można również dokonać wpłaty bezpośrednio na konto Fundacji.

Pawełek jest podopiecznym Fundacji Parent Project Muscular Dystrophy zrzeszającej osoby cierpiące na różnego rodzaju dystrofie oraz ich rodziców. Poza udziałem w akcji „Bieg dla Pawełka” można pomóc przekazując darowiznę na subkonto Fundacji: 92 2130 0004 2001 0483 1491 0001 (tytuł przelewu: „Paweł Wybierek”) lub przekazując 1% podatku (Nr KRS 0000 325 747, w rubryce „Cel szczegółowy 1%” wpisując: „Paweł Wybierek”).

pawełek

Zapraszamy zarówno biegaczy jak i zawodników nordic walking do udziału w Biegu dla Pawełka podczas 12. parkrun Katowice. Dla trzech najszybszych kobiet i mężczyzn przygotowano nagrody rzeczowe. Aby wziąć udział w biegu należy zarejestrować się na stronie parkurn.pl/rejestracja i wydrukować kod uczestnika. Rejestracja oraz udział w biegu pozostaje bezpłatny. Wpłaty dowolnej kwoty dla Pawełka można dokonać zarówno przed jak i po wydarzeniu. Partnerem akcji są Katowice – oficjalny profil miasta.

MUD MAX NA PRZYSTANKU WOODSTOCK !

Miłość, przyjaźń, muzyka…i MUD MAX. Organizatorzy cyklu biegów z naturalnymi przeszkodami przygotują dla uczestników Przystanku Woodstock MINI MUD MAX, czyli namiastkę tego, co czeka zawodników 10 września w Krakowie i 22 października w Warszawie.
33
Kiedy mówisz Woodstock, myślisz: muzyka, wolność i kąpiele w błocie. MUD MAX jest taki sam, dlatego przed zawodami w Krakowie i Warszawie zrobimy przystanek w Kostrzynie nad Odrą – mówi Grzegorz Zabieglik, organizator MUD MAX z firmy Hunter Extreme. – Jesteśmy dumni i dziękujemy organizatorom, że możemy być częścią tak wielkiego wydarzenia. Na Przystanku Woodstock będzie można zapoznać się z fragmentami przeszkód, które przygotowujemy na jesienne imprezy oraz oczywiście potaplać się w błotku – dodaje.
2
Przystanek Woodstock odbędzie się w dniach 14-16 lipca w Kostrzynie nad Odrą. Organizatorzy spodziewają się przyjazdu ponad 700 tys. widzów. Tor MUD MAX zlokalizowany będzie kilkadziesiąt metrów od głównej sceny, w strefie przygotowanej przez Urząd Marszałkowski Województwa Lubuskiego
Zapisy na zawody MUD MAX w Krakowie i Warszawie trwają na stronie www.mudmax.pl. Oprócz niezapomnianej dawki emocji, zawodnicy otrzymają oryginalny medal MUD MAX oraz gadżety od partnerów imprezy. Na uczestników czekają trasy o długości ok. 7 km, z ponad 30 przeszkodami do pokonania.
1
Więcej informacji na stronie www.mudmax.pl oraz na www.facebook.com/mudmaxrun