m

KAC (PO)BIEGOWY

Biegacz dzisiejszych czasów, zwłaszcza korzystający z mediów społecznościowych, jest codziennie zalewany dziesiątkami tekstów motywacyjnych. Wszystko dookoła zdaje się krzyczeć i pokazywać nam palcami – ,,Biegaj”, ,,Startuj „, jesteś wspaniały, nie poddawaj się. …i my biegamy, startujemy, nie poddajemy się…Tyle że to większości z nas nie jest potrzebne. Prawdziwy biegacz z krwi i kości, czyli taki, którego już na dobre ,,wciągnęło” nie potrzebuje przeczytać na Facebook’u, że dzień z bieganiem jest piękniejszy i lepszy – on już o tym wie.

DSC_3528

_20160929_104300

Ilu biegaczy, tyle motywacji. To piękny sport, dla każdego i na każdą kieszeń, znajdzie na niego czas i matka trójki dzieci i pan z biura. Bieganie to świetny sposób na oderwanie się od rzeczywistości. Jeszcze lepiej działają zawody. Szeroko rozumiane zawody, od pięciu kilometrów po parku, po stukilometrowy rajd na orientację. Każda substancja na planecie może działać na nas toksycznie w nieodpowiedniej dawce, lub dozowana w nieodpowiedni sposób. Podobno można się również uzależnić od każdej rzeczy lub substancji…moim zdaniem, podobnie jest z bieganiem i startami w zawodach. Od paru lat gnębi mnie pewien problem. A że lubię sama stawiać diagnozy (z racji wykonywania zawodu lekarza weterynarii), nazwałam ten stan – pobiegowym kacem. Kac to ( wikipedia) złe samopoczucie występujące kilka godzin po spożyciu nadmiernej ilości napojów alkoholowych. Z racji bycia matką, pracy na pełen etat we własnej działalności gospodarczej i próby utrzymania formy, zjawisko bycia na prawdziwym kacu dotyka mnie niezwykle rzadko. Co innego kac pobiegowy, który przygniata i wbija mnie w ziemię, niczym głaz wielkości tego, który zagrał w pierwszej części przygód Indiana Jonesa. Dzień, dwa, trzy dni po zawodach, które wymagały dłuższego przygotowania , a do tego dostarczyły całą masę pozytywnych wrażeń ( przy okazji porządnie zeszmaciły fizycznie) dopada mnie dół. Prawdziwa deprecha. Nie dość , że już po ( maratonie/ultra/rajdzie/triatlonie), trochę jeszcze wszystko boli, człowiek wypadł z regularnego treningu ( nienawidzę regeneracji, nie wiem, co mam ze sobą zrobić) ogólnie – nagle staje się pustka. Ta pustka jest straszna i jest moją czarną stroną biegania. Potwornie ciężko ze mną wtedy wytrzymać. Marudzę, wyolbrzymiam, jestem podłym, złośliwym gnomem. Nie potrafię nad tym zapanować.

1795820_1428532737386356_217987714_o

Załóżmy, że w niedzielę biegłam maraton. Nawet jak kiepsko mi pójdzie, to sam udział i ukończenie biegu mnie cieszy. To tak duża dawka adrenaliny, dopaminy, endorfin…no po prostu jedna wielka pigułka szczęścia. Przed, w trakcie i po, jestem cholernie , cholernie szczęśliwa. Fajerwerki, kolory, konfetti i wata cukrowa…ale w miarę jak opadają emocje, opada też nastrój. Bardzo opada. Do stanu przeddepresyjnego….jak to? Jak to, już po? Dlaczego już? Ale dlaczego nie biegać teraz przez kilka dni, a po kiego regeneracja? Ale wcale nie byłam aż tak zmęczona, a te mikro uszkodzenia mięsni to pewnie bujda…Ale dlaczego dopiero za rok te zawody? I co ja będę robić? Na szczęście kac, tak jak i ten alkoholowy, tak i ten pobiegowy zawsze mija. W przyrodzie wszystko dąży do równowagi, homeostazy. Wydaje się więc, że wielkie przeżycia, cudowne, pozytywne emocje, muszą być czymś odwrotnym chociaż trochę zrównoważone. Zdarza się, że u osób biegających pojawiają się objawy ,,kaca” bez zawodów, bez wielkich wzlotów, wystarczy …kontuzja, albo coś, co nagle przerywa możliwość tzw. ,,pójścia pobiegać”. Wystarczy zwykłe przeziębienie, które wytrąca cię z ram regularnego treningu, czy nawet po prostu przebieżek tak, dla samego dobrego samopoczucia…Dobre samopoczucie znika…

DSC_5729

Od razu nasuwa się pytanie. W taki razie po co to wszystko? Po co narażać się na spadek nastroju po zawodach, na które trzeba się przygotować kilka, kilkanaście tygodni, trzeba jeszcze je opłacić, dojechać, wynegocjować ,,wolny weekend” u rodziny, a potem jeszcze czuć się do d..py. Po co przyzwyczajać ciało i umysł do ubijania kilometrów na leśnych ścieżce, po co wskakiwać na rower, do basenu, po co? Może lepiej nie robić tego, nie biegać, nie startować, nie…no właśnie , nie robić nic.

O nie! Nie, nie i jeszcze raz nie! Wolę płakać do poduszki nad swoim marnym i beznadziejnym życiem ( kurde, raz się zdarzyło) po tym jak przeżyłam najcudowniejszy wschód słońca wbiegając na jakiś szczyt. Wolę chodzić kaczym chodem i unikać znajomych przez tydzień ( żeby się nie pokłócić o byle co) niż , nie czuć mrowienia w mięśniach na sekundy przed strzałem startera, wolę zapisać się na zawody i słyszeć zawodzenie, że ,,znowu będę maił w domu trupa z depresją” niż się nie zapisać…wolę. Wolę żyć na sinusoidzie niż na linii prostej. Może to trochę podchodzi pod chorobę dwubiegunową afektywną, ale jestem tylko weterynarzem a nie psychiatrą. Wydaje mi się też, że nie jestem w tych stanach osamotniona. Myślę, że najlepszym , co można zrobić, żeby trochę złagodzić objawy, to mieć w swoim świecie oprócz biegania, rodziny i pracy jeszcze choćby jedno maluteńkie, niegroźne, tyci tyci hobby, nie wymagające nie wiadomo czego. Takie neutralne, żeby nikt nie skapował, że wciąga – czytanie, rozwiązywanie zagadek kryminalnych w serialach o detektywach, nałogowe oglądanie filmów…a tfuuu nałogowe, nie napisałam tego, oglądanie filmów, uprawianie ogródka, szydełkowanie. Można zająć umysł czymś innym, Można na chwilę zapomnieć…o tej adrenalinie i strachu ,,czy podołam” przed startem, o tym biegu pod górę mimo braku sił i bólu, o tym jęku zawodu, że nie poszło tak jak powinno, o tym surrealistycznie czerwonym zachodzie słońca podczas biegu, o zamrożonych rzęsach, o upale wysuszającym skórę na popiół, o tej oszałamiająco pięknej ścieżce biegowej, o tym śmianiu się prosto w twarz żywiołom…eehhhh…można spróbować, udawać, że się o tym nie myśli…

DSC_4269

…Czy ktoś zna lekarstwo na pobiegowego kaca? Może wprowadzić takie plakietki zapinane na klatce piersiowej – ,, Nie biegałem od 4 dni – nie podchodzić”, czy coś w tym rodzaju…

Mariola Powroźna (nie biegająca od trzech dni z powodu przeziębienia)