triathlon

ZACZAROWANA

Weekend w Malborku i mój start w Castle Malbork Triathlon to była jedna wielka, przepiękna przygoda. Trochę jak ze starodawnej baśni. Fizycznie i psychicznie byłam świetnie przygotowana do tych zawodów. Praktycznie każda rzecz, którą trenowałam i której próbowałam podczas przygotowań do Diablak Beskid Extremme Triathlon, a potem do Malborka zaprocentowały. Wykorzystałam wszystko czego się nauczyłam, co podpatrzyłam u innych, byłam spokojna i bawiłam się wyśmienicie. Nie będzie to jednak nudna lukrowana relacja, bo na pełnym dystansie Ironmana zawsze coś ciekawego może się wydarzyć i trochę się działo. Zaczynamy!

Do Malborka w składzie, Milenka, Pantera i ja, wyjechałyśmy wcześnie rano w sobotę, bezpośrednim pociągiem. Wsamo południe byłyśmy na miejscu. Z dworca na zamek jest rzut beretem. Przespacerowałyśmy się tam i od razu miałyśmy możliwość obserwacji triathlonistów na trasie krótszych dystansów rozgrywanych w sobotę. Trasa biegu przebiegająca po fosie i samym Zamku Krzyżackim, wyglądała spektakularnie. ,,Ciekawe jak się biega po tej kostce i kamieniach” zastanawiałam się, oklaskując zawodników. Dotarłyśmy na strefę Expo i metę. Milenka wyczaiła namiot dla dzieciaków i wciągnęło ją tam jak w czarną dziurę, ja z kolei, zagadałam do Macieja Dowbora, który czekał na dekorację. Strasznie sympatyczny z niego człowiek, szczerze pożałował mnie z okazji walki na długim dystansie, udzielił paru wskazówek i życzył powodzenia. Potem poznałam całą grupę sędziów z PZTri. Rozmawialiśmy z godzinę. Opowiadali śmieszne/straszne historie z zawodów, ostrzegali, że ,,jutro nie będzie żadnej litości, bo to Mistrzostwa Polski”, przypilnowali mi nawet roweru. Zgodnie stwierdzili, że dla nich pełen dystans jest najfajniejszy do sędziowania, bo zawodnicy tam startujący najbardziej szanują siebie nawzajem i ich, jako sędziów, jest zupełnie inna ,,kultura sportu i współzawodnictwa” niż na wszystkich pozostałych dystansach Tri. Ostatecznie życzyli mi powodzenia i śmiali się, że już oni sobie zapamiętają numer 116.

 Read more

PANTERA SZLACHETNEJ PÓŁKRWI

   Kiedyś marzyłam o tym, żeby mieć własnego konia. Andaluzyjczyk lub kary Hanower, albo kary SP ( Szlachetna Półkrew)…no dobra, skarogniady Ślązak też by uszedł…Był taki moment w moim życiu, że jeździectwo było dla mnie wszystkim. Całe dnie spędzałam w stajni, na padoku, na ujeżdżalni, w terenie. Świat oglądany z końskiego grzbietu był najpiękniejszy. Mozolne zdobywanie kolejnych stopni wtajemniczenia, wydłużanie strzemion, pierwsze zagalopowanie, pierwsze skoki, pierwsze jazdy w terenie, niekończące się ćwiczenia doskonalące technikę…ból wszystkiego, upadki, frustracja – adrenalina, czysta frajda, nawiązywanie niesamowitej więzi. O tak…jazda konna to czysta magia i piękny sport.
   W trakcie uniwersyteckich lat zdobyłam papiery instruktora jazdy konnej. Praca instruktora…to były jedne z najfajniejszych lat mojego życia. I choć uważam się za przeciętnego jeźdźca, to uwielbiałam uczyć, zarażać pasją, torturować kłusem anglezowanym bez strzemion…i patrzeć jak moi podopieczni są co raz lepsi, co raz pewniejsi aż w końcu zasługiwali na jazdę w teren…o tak, to był mój świat i nie sądziłam, że coś się zmieni.

A jednak….

Życie pisze różne scenariusze. Wystawia cię na próbę. Los sprawił, że nie za bardzo z własnej woli, bardzo oddaliłam się od jeździectwa. Najzwyczajniej w świecie…nie miałam absolutnie czasu, żeby jeździć. Dziecko, przeprowadzka, praca…proza życia bywa cholernie bolesna. Trochę z rozpaczy zamknęłam się w świat prawie dosłownie czterech ścianach. Na szczęście pozbierałam się do kupy. Sama praca lekarza weterynarii, choć to nie same uśmiechnięte zdjęcia ze zwierzakami z FB, jest moją pasją i daje mi morze satysfakcji, wróciłam do biegania. I to tak ,,bardzo” wróciłam, bo teraz maratony czy ultra …to dla mnie, coż, można rzec normalność. I stało się coś, co dosłownie wypełniło pustkę po jeździectwie.

Dokładnie rok temu pojawiła się w moim życiu Pantera. Pantera to przepiękny kary…eee…czarny Focus Izalco Race al. 105. Rower znalazł mi w nieprzebytych przestrzeniach Internetu Darek Śpiewak, on też razem z Emilią Wroniecką złożył mi go właśnie rok temu , 21ego sierpnia. Pantera jest prezentem od mojego Taty. I to jest prawdziwa miłość. Po dwóch latach jazdy i startach na pożyczonej szosie, też Fokusie( jeszcze raz dziękuję Marcin Brol, za użyczenie Białej Strzały – na zdjęciu poniżej) marzyłam o własnej szosie…tak samo jak jeszcze niedawno o własnym koniu.

Wydaje mi się, że nawet bardziej. Historia z kupnem roweru przez Tatę bardzo zgrabnie i zabawnie zamknęła w całość mój pierwszy …hmmm…spontaniczny start w triatlonie na starożytnym góralu ( kto mnie czyta, ten pamięta tekst starszego pana z litością patrzącego na mój rower i pytającego z troską ,,czy Tata nie kupił mi jeszcze niczego lepszego”), a startem dwa lata później, na tym samym dystansie, na trzydniowej Panterze i wywalczonym od razu pierwszym triathlonowym pudle ( II miejsce w K30).

Kolarstwo i jeździectwo łączy bardzo wiele. Dbasz o swój rower bardziej niż o siebie. Ubierasz się inaczej. Możesz rozmawiać na temat swojej ostatniej jazdy, czy wyprawy czterokrotnie dłużej niż ona trwała, i to niezależnie od tego czy otoczenie chce tego słuchać, czy też nie. O swojej szosie możesz opowiadać jeszcze dłużej. Tęsknisz za nią, jeśli jej nie widziałeś i nie dosiadłeś dłużej niż trzy dni…i jesteś przekonany, że ona też za tobą tęskni. Jeśli przechodzisz obok niej, musisz czule przejechać ręką po ramie, lub siodełku…pierwsze rysy okupione są lekkimi łzami w poduszkę, choć potem stwierdzasz, że dodają jej tylko charakteru. Czujesz lekki niepokój, gdy ktoś inny jej dotyka, czy coś przy niej grzebie, chyba że dobry, zaufany człowiek…a i tak zerkasz i pilnujesz ( choć często znasz się gorzej). Planując wakacje, czy nawet weekend, myślisz tylko gdzie by tu pojeździć.
Pamiętam, że rok temu po dziewiczej wieczornej jeździe serwisowej ….z wrażenia nie mogłam zasnąć. Obudziłam się grubo przed świtem i czekałam na wschód słońca by wyjechać na pierwszy długi rozjazd.


 Read more

DIABLAK 2018 CZYLI „TYLKO BLACK AND WHITE”

Od trzeciej edycji Diablak Beskid Extreme Triathlon minął tydzień. Tydzień bez treningów. Tydzień zawieszenia i pustki, którą zakłócały wątpliwości, żal, radość, odbieranie zasłużonych/niezasłużonych gratulacji, liczne (choć nie tak liczne jak myślałam) dietetyczne przestępstwa…wielki kocioł sprzeczności i niepokoju, który sprowadzał się do jednego, jedynego pytania – ,,Czy pojęłam właściwą decyzję o zejściu z trasy”?

Zacznijmy jednak od początku. Nie będę opisywać mojej przygody z ubiegłorocznym Diablakiem i tego dlaczego z nim walczę. Mam wrażenie, że zaczyna to trochę przypominać walkę dobra ze złem i rozrasta się do wielotomowej sagi…Władca Pierścieni miał trzy tomy, więc jest dla mnie może jeszcze jakaś nadzieja 😉 Skupmy się na ,,tu i teraz” sprzed tygodnia. O 15:00 w piątek zjawia się pod moim domem Marcin Brol. W tym roku Marcin był moim supportem biegowym, transportem, logistykiem…Marcinie, przeogromnie Ci dziękuję za cały trud i czas, który mi poświęciłeś…i za  wypożyczenie roweru…na parę miesięcy. Mimo korków sprawnie docieramy do Żywca, gdzie w hali MOSIRu odbywała się odprawa. Poczułam się ,,u siebie”. Wszędzie znajome lub mniej znajome twarze, wszyscy się pozdrawiają, witają, opowiadają coś o sobie. Czuć niesamowitą energię. W tych wszystkich ludziach widać skumulowaną energię i siłę po wielu miesiącach ciężkiej pracy i wyrzeczeń. To się po prostu czuje. Te niecałe pięćdziesiąt osób mogłoby dać początek Supernowej.

 Zaczyna się odprawa. Jak zwykle Daniel Wójcik – główny odpowiedzialny za ten horror, wprowadza nas w klimat, na zmianę dodaje otuchy i gnębi. ,,Trochę zmieniliśmy wam trasę biegową – dodaliśmy jedną górkę w drodze do Korbielowa” (brzmi bardzo niewinnie, prawda?), trasa rowerowa też jest nieco inna (tak, tak, podjazd w Trzebini wygląda tak niepozornie przy trzech wcześniejszych podjazdach). I to jest najpiękniejsze w Diablaku…możesz być pewny, że nie będzie łatwo, nie będzie żadnej litości. Albo jesteś wart aby dotrzeć do końca, albo nie. Nie ma odcieni szarości. Wszystkie najważniejsze informacje wyłożone, strefy spakowane, makaron zjedzony, tracki na trasę rowerową i biegową ściągnięte (tak, to tylko ja to robię na ostatnią chwilę ). Wskakuję na oklejony rower i jadę do Ośrodka Żeglarskiego Politechniki Krakowskiej. To miejsce mojego noclegu, meta odcinka wodnego i T1. Wrzucam rzeczy do swojego pokoju i prowadzę rower do strefy. Tam ostatecznie Biała Strzała zostaje ,,odjanuszowana” (dzięki Witek) . Godzina 21:00. Biorę sobie kolację i idę ją zjeść nad brzeg Jeziora Żywieckiego. Jest po zachodzie słońca, tafla wody spokojna. Piękna chwila. Wspominam te wszystkie miesiące, wątpliwości, załamki, chwile triumfu, parcie do przodu …i czuję się gotowa. Pracowałam ciężko i jestem gotowa, żeby tu być. Posyłam buziaka wodom jeziora, w pokoju układam sobie wszystko na rano (de facto środek nocy), nastawiam dwa budziki i padam spać przed 22:00.

Otwieram oczy, jest ciemna noc. Budzik nie dzwonił ?! Przerażona chwytam za komórkę – 2.30. Obudziłam się sama. Nie do wiary, ale czuję się wyspana. Zrywam się z łóżka, naciągam na siebie piankę do pasa (dzięki Tomasz Ploch – tak, tak, pianka też pożyczona…z funduszami u mnie słabo, ale za to mam znajomości 😉 Czuję jak adrenalina zaczyna buzować mi w żyłach. Ahhhhh…Kocham ten stan! To już! To już za chwilę. Wychodzę w ciemność w wojowniczym nastroju. W T1 dopakowuję telefon, sprawdzam powietrze w oponach, i wędruję do autokaru, który ma nas zawieść na miejsce startu. Dosiada się do mnie Kasia Gniot (jedna z trzech pozostałych zawodniczek, które odważyły się na start w Diablaku). Poznałyśmy się już w piątek na odprawie, rozmawiamy sobie po drodze, jak wyglądały nasze przygotowania, próbujemy, z marnym skutkiem, wbić w siebie choć odrobinę śniadania. Okazuje się, że Kasia godzi treningi i starty z byciem mamą …trójki dzieci (!). Dla mnie takie osoby to prawdziwi współcześni bohaterowie. Podziwiam, szanuję i ogromnie kibicuję. Jazda autokarem trochę się dłuży. Kasia zerka na mnie zdziwiona…,,To tyle będziemy płynąć”? Uspokajam, że wodą, ten odcinek jest dużo krótszy. Docieramy na miejsce. Zaczyna się robić jasno. Na brzegu poznaję Dorotę, życzymy sobie powodzenia i obiecujemy wszystkie w komplecie dotrzeć na szczyt Babiej Góry. Kolejna rzecz, która tak urzekła mnie na Diablaku. Wszyscy, zgromadzeni na brzegu, wszyscy zawodnicy są sobie życzliwi. Czuć szacunek. Wszyscy walczą z dystansem, podjazdami, górami, zmęczeniem, własnymi słabościami i demonami…To piękne i niespotykane zjawisko na zawodach sportowych we współczesnym świecie, jakbyśmy stali po jednej stronie frontu.

 Read more

DIABLAK – CZĘŚĆ DRUGA

Diablak Beskid Extreme Triatlon 2017 – W objęciach Barloga

Jest po trzeciej w nocy. Jadę autokarem i próbuję dostrzec za oknem coś więcej niż ciemność pochmurnej nocy. Razem z innymi zawodnikami przysłuchuję się odprawie, którą serwuje nam Daniel Wójcik przez mikrofon, niczym kierownik wycieczki….

Dowiadujemy się, że trasa wodna nie będzie w tym roku oznaczona bojami. Mamy się trzymać lewej strony i płynąć za jedną z ubezpieczających nas motorówek Beskidzkiego WOPR. Dostaliśmy też ostrzeżenie o wietrze i fali na jeziorze …no to super, pomyślałam sobie, naprawdę, nie ma jak dobre wiadomości z rana…Dojechaliśmy. Wysiadamy z autokaru. Każdy trzyma maleńki worek ze swoim numerem z napisem start (na odprawie w pakiecie startowym zawodnicy dostali worki na przepaki w różnych strefach, a że nie było jednego miejsca – tradycyjnej strefy zmian, gdzie leży wszystko, tylko było ich parę w pary miejscach i trzeba było sobie to logistycznie dobrze rozłożyć i się nie pomylić. Mnie, pakowanie worów zajęło dobrą godzinę). Do worka Start wrzucało się klapki i coś, co tam się miało no sobie i oddawało się do ,,różowej skody” jednego z wolontariuszy…która na szczęście okazała się bordowa 😉

W ręce trzymam okularki i czepek, zapinam do końca piankę…i czuję się w niej jak w zbroi. Niebo zaczyna nieśmiało się rozjaśniać, ale o malowniczym świcie i romantycznej mgiełce schodzącej z jeziora (jak na pierwszej edycji) można zapomnieć…ehhh, a myślałam, że to będzie zapewnione ,,w pakiecie”. Na osłodę pojawiła się egzotycznie wyglądająca para – dziewczyna i chłopak w góralskich strojach ze skrzypcami i dudami. Mieli nam przygrywać przy wchodzeniu do wody. Jeszcze raz otrzymujemy krótką odprawę i dwójkami schodzimy do jeziora. Przy samej zaporze na Jeziorze czeka już na nas osobowy stateczek, do którego trzeba dopłynąć ok. 200 metrów. Ma nam dać syreną sygnał do startu. Podoba mi się taki początek. Godny Diablaka.

Wchodzę do wody koloru ołowiu…która okazuje się zadziwiająco ciepła. Wiatr wzmaga się, a deszcz dosłownie wisi w powietrzu. Jestem pełna podziwu dla tej dwójki muzyków, która mimo takich warunków dzielnie nam przygrywa z brzegu. Zanurzam się w ciemnych wodach Jeziora Żywieckiego. Czy będą mi przyjazne? Myślę sobie płynąc powoli do burty statku. Przez chwilę wszystko wydaje mi się taki surrealistyczne – 4 rano, płynięcie do statku, mroczna aura…poczułam się trochę jak jakaś tajna agentka, na misji, w drużynie komando foki, czy jak im tam…Przyjemnie myśl ta połechtała moje ego 
Tak się uśmiechałam do tych myśli, że omal nie przegapiłam startu. Spodziewałam się potężnej syreny, a statek wydobył z siebie cichy gwizd. Zawodnicy koło mnie też wydali się zaskoczeni – ,,To już”? zapytał mnie zawodnik obok. ,,Chyba tak” odparłam niepewnie, ale że reszta ruszyła już potężnie młócąc ramionami wodę, nie mieliśmy wątpliwości.


W jednej chwili ekscytacja sięgnęła zenitu. To zadziwiające co adrenalina potrafi wyprawiać z organizmem. Człowiek nagle czuje się niepokonany. Dobra, wiem że to dopiero pierwsze metry, ale cieszyłam się jak mała foczka, płynąc kraulem tak, że prawie nadążałam za resztą triathlonistów. Szybko jednak otrzeźwiałam i w głowie zaczęły mi huczeć słowa Pani Agaty, która jak przypominam, stała się niechcący moją pływacką mentorką, ,,Na długim dystansie pływackim nie możesz zmęczyć się na początku. Płyń spokojnie, swoim tempem, nie przejmuj się tymi z przodu, trzymaj rytm, długie ruchy, ramiona do przodu i pilnuj pracy nóg”. No dobrze, dobrze. Płyń spokojnie, trzymaj rytm, licz sobie do trzech …powtarzałam sobie. Przede mną praktycznie dwie godziny spędzone w większości z twarzą zwróconą do niewidocznego dna. Woda nie okazuje się taka strasznie czarna ( bo już myślałam, że na początku będzie mi się płynęło jak w czarnej smole), Płynę w świecie koloru sepii urozmaiconym pęcherzami powietrza tworzącymi się od pracy rąk…które pod koniec dystansu brałam czasem za ryby. Nie muszę chyba pisać, że jestem na końcu stawki. W pewnym momencie okrąża mnie motorówka WOPRu. Zatrzymuję się (przestraszyłam się, że widząc, że wolno płynę i odstaję od reszty, chcą mnie wyjmować z wody), na szczęście otrzymuje tylko doping – ,,Dawaj, dawaj”!!! Krzyczą mi z motorówki i odpływają. Zostaje przy mnie dziewczyna w kajaku, która bardzo sprytnie koryguje mój kurs. Po wypłynięciu z zatoki, na bardziej otwarte wody pojawia się na jeziorze fala. Zaczyna też padać deszcz. A padaj sobie myślę, w międzyczasie licząc 1,2,3 oddech, 1,2,3 oddech…Co jakiś czas sprawdzam czy dobrze płynę. Różnica temperatur pomiędzy wodą a powietrzem jest tak duża, że moje nie parujące okularki parują tak, że nie widzę na powierzchni nic, oprócz jakiś rozmytych plam. Na szczęście kajakowa asysta spisuje się na medal. Mimo, że dziewczyna sama walczy z falą, wiatrem, do tego z deszczem samotnie na kajaku, to jeszcze pilnuje mojego w miarę równego płynięcia. Przy nabieraniu oddechu słyszę – ,,W lewo”!, Przy następnym oddechu ,,Jest dobrze”, Przy następnym ,,W prawo”! Robię taki slalom na tej wodzie, jakbym była po czterech piwach…albo pięciu. Im dalej na bardziej otwarte wody, tym fala większa. Przy nabieraniu oddechu na prawą stronę opijam się żywieckiej wody. Spoko, przecież woda ,,Żywiec” to twoja ulubiona woda, płyń dalej – uśmiecham się pod nosem, ale gdy kolejna i kolejna próba zaczerpnięcia powietrza na prawo, kończy się zaczerpnięciem wody modyfikuję kraula. Jak dobrze, że improwizacja to moja mocna strona. Próbuję sobie na spokojnie paru możliwości…i najkorzystniejsze okazuje się branie oddechu co szósty ruch ramionami, tylko na lewo. Dopływają do mnie dwie motorówki Żywieckiego WOPRu. Zatrzymuję się, żeby przetrzeć okularki i zagadać – ,,Daleko jeszcze‘’? (miałam dodać – Papo Smerfie, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Jeszcze pomyślą, że bredzę i wyciągną mnie z wody). ,,Już niedaleko, zaraz za cyplem”. Odkrzykują mi. Bez umawiania się dwie łodzie ustawiają się w ten sposób, że mając mnie po środku eskortują do Przystani (miejsce mojego noclegu, i początek odcinka rowerowego). Ten fragment jeziora obserwowałam wieczorem z brzegu i wydawał mi się taki długi…teraz wydawał się śmiesznie krótki. W asyście dwóch motorówek czuję się niczym VIP. Płynę, płynę i dopływam do miejsca, gdzie powinno być dno. Zatrzymuję Garmina. Patrzę na niego skołowana…jak to 4 320km?! Miało być 3,8 km!! Podnoszę się, okazuje się , że woda sięga mi do kolan! Zataczam się lekko w momencie, kiedy dopada mnie grawitacja. Po jakie licho kręgowce wyłaziły z oceanów…pomyślałam i krzyczę do ,,obstawy na brzegu” Jaki czas?! ,,Masz jeszcze całe osiem minut!” odkrzykuje mi Daniel. Odwracam się do motorówek. Na obu pokładach biją mi brawo. Macham im i krzyczę – ,,Dziękuję”. To był chyba jeden z najpiękniejszych momentów w moim życiu. Poczułam się …no nie wiem, jakbym przepłynęła La Manche. Dopłynęłam ostatnia…ale dopłynęłam. Całość kraulem i w limicie.I nie czułam się ,,zajechana”, ramiona mnie nawet nie bolały. Dystans Iron Mana! Potem okazało się, że walka z falą ,,dorobiła „mi pół kilometra. Jaka wielka była moja satysfakcja, gdy okazało się, że przepłynęłam 4 320 m w 1.50.44.


Wybiegam z wody. O dziwo biegnie mi się …super. Nie czuję tej wielkiej ,,miękkości „ nóg, tak jak po ¼. Ahh…adrenalino, najmocniejszy narkotyku świata! Biegnę między domkami do strefy zmian, znajdującej się na korcie tenisowym. I tam też po vipowsku. Namiot do przebrania tylko dla mnie. Samotna Biała Strzała wisi podwieszona za siodełko i czeka.

Łapię za mój worek wpadam do namiotu. Ciężko idzie mi przebieranie. Kończyny górne zapomniały chyba przez te dwie godziny, że mają też właściwości chwytne. Pada. Deszcz bębni w dach i ścianki namiotu, dodatkowo podwiewa poły namiotu. Mimo, że jestem praktycznie na golasa, nie przejmuję się tym w ogóle. Jestem już tylko skupiona na następnym odcinku. Tu popełniam też największy błąd. Nie biorę kurtki przeciwdeszczowej. Moje myślenie opierało się na – będzie ci zimno, to będziesz szybciej pedałować. To była głupota, za którą przyszło mi bardzo słono zapłacić. Ale na razie wybiegam z namiotu, wskakuję na rower i jadę. No właśnie, jadę sama! Nie zdążyłam wgrać sobie tracka na garmina, ani na kom., ale myślę będzie dobrze, oglądałam zdjęcia z tarasy na FB, znam też po kolei miejscowości na trasie, na skrzyżowaniach i na ulicy będą strzałki ,mam przy sobie GPSa…jak gdzieś pobłądzisz, to org zadzwoni i cię naprowadzi…( i opieprzy 😉 Tu też dałam solidnie ciała, bo przez niepewność i zatrzymywania się na trasie traciłam bardzo dużo cennego czasu. Wróćmy jednak do tego, co dzieję się teraz – przede wszystkim jest cholernie mokro. Tego najbardziej się obawiałam. Jak będzie zachowywać się dzielna Biała Strzała na mokrej nawierzchni. Zrobiłam parę kontrolnych hamowań, w tym jedno ostrzejsze, ale mimo obaw, hamulce jakoś łapały, nie stawiało mnie bokiem…jedź, jedź kobieto, nie myśl o tych cieniutkich łysych oponkach bez bieżnika, po prostu jedź!!! Nawet jak się wywalisz, to masz GPSa, znajdą cię. Jadę. Po paru kilometrach dostrzegam rowerzystę. Niemożliwe, że to ktoś z Diablaka. Ależ to zapaleniec, trenować w taka pogodę, po szóstej rano…no zuch chłopak, myślę sobie. Dojeżdżam do niego…patrzę, a na plecach powiewa mu numer startowy Diablaka…Pogubiłem się na początku, krzyczy do mnie, chyba z 10 km zrobiłem bez sensu…Aha, pocieszam się, to nie tylko ja dałam ciała, z obowiązkową znajomością trasy. Stanęliśmy za rondem . Nie ryzykuję…dzwonie do Organizatora ( biedny Daniel Wójcik – wpisałam sobie jego numer pod OGR i zamęczałam telefonami przed, po i w trakcie, wiem, na pewno wiem, że jestem na Czarnej Liście). Daniel – Ok., widzę Was na ekranie, musicie jechać tu i tu…Żadnego opieprzu, sprawnie, miło i rzeczowo…Dzięki, jeszcze raz dzięki ogromne za to niańczenie.
Jedziemy. Leje. Na razie moja strategia – z rozgrzewaniem się działa bardzo dobrze. Gdzieś po godzinie pedałowania przypominam sobie, że funkcjonuje na ½ drożdżówki i wodzie wypitej z Jeziora Żywieckiego. Chwytam za pierwszego z brzegu batonika, zmuszam się do wypicia paru łyków wody ( nie czuję pragnienia w ogóle), i wciągam Kubusiowy mus…to najlepszy ,,rowerowy posiłek pod słońcem. Dojeżdżam do Szczyrku. Uśmiecham się pod nosem. Przypomina mi się styczniowy wyjazd do Szczyrku na Zamieć…cóż, mam same dobre wspomnienia związane z tą miejscowością. Nagle robi się ciemno i w jednym momencie zderzam się ze ścianą deszczu. Dosłownie. Nigdy nie jechałam w takiej ulewie. To było tak, jakby strażacy polewali mnie z węża. Nie widziałam praktycznie nic. W niektórych miejscach tworzą się takie kałuże, że koła roweru zanurzają się w nich do 1/3. W czymś takim przynajmniej się nie poślizgnę – dodaję sobie, jadąc powoli. Przed jakimś skrzyżowaniem zatrzymuje się. Kompletnie nie wiem gdzie jestem. Ściana wody zalała mi oczy i nagle spanikowałam, że zgubiłam trasę. Odpalam komórkę. Na stronie Diablaka jest mapka, gdzie można śledzić zawodników. Nie będę z siebie głupka robić i znów dzwonić do orga, bo przecież to niepoważne, zobaczę czy jestem na trasie, czy nie. Niestety, jakoś ta mapka nie chciała mi się odpalić…dobra, musisz zadzwonić. Ale to już ostatni raz! Widzę cię, jesteś na trasie, jedź cały czas prosto. Otrzymałam jasny komunikat. Deszcz trochę zelżał. Jadę z lekkim dołem, bo czuję się beznadziejnie przez to wydzwanianie. Normalnie mogła jechać za mną kobieta z dzwonem w ręku i wołać ,,Shame! Shame!”


Dalej pada. Jest mrocznie i mgliście. Zaczyna się podjazd pod Przełęcz Salmopolską . Tutaj Biała Strzałą pokazuję swoją całą przewagę nad góralem. Na szosówce podjedzie się wszędzie. Pracuję mocno. Chyba dopiero tutaj zaczynam się czuć komfortowo. Jest mi ciepło, dobrze mi się jedzie. Jest super. Za jednym z zakrętów z naprzeciwka jedzie jakiś samochód i zatrzymuje się na mojej wysokości. Rozpoznaję chłopaków z odprawy w Żywcu. Patrzą na mnie i miny mają zatroskane. ,,Za chwilę będzie bardzo długi zjazd. Uważaj, mocno się na nim wychłodzisz”. Ok.! Dzięki! Odpowiadam…ale myślę, zjazd, to zjazd, i tak będę wolno jechać, bo ślisko…ach, jak oni dobrze wiedzieli, te zatroskane miny, naprawdę wyrażały to, co mnie miało czekać. Zjazd był cholernie długi i cholernie niebezpieczny. W paru miejscach musiałam po prostu się zatrzymać. Tym zjazdem przegrałam Diablaka. Nie dość, że zrobiło mi się tak potwornie zimno, że szczękałam zębami niczym zombie goniący swoją ofiarę, to jeszcze traciłam cenny czas. Ręce bolały mnie od ciągłego hamowania…ale nie miałam odwagi rozpędzić się. Na mokrej powierzchni przy szybszej jeździe nie miałam żadnej kontroli. Dodatkowym niebezpieczeństwem, było to, że nie można było ścinać zakrętów. Diablak odbywał się przy normalnym ruchu ulicznym. W pewnym momencie w ostatniej chwili uciekłam przed terenówką, która na zakręcie, przy podwójnej ciągłej wyprzedzała sobie autokar. Na centymetry, prawie otarłam się o ten samochód. Zatrzymałam się i zsiadłam z roweru. Trzęsłam się cała. Nie wiem czy bardziej ze strachu, czy z zimna. Poczułam się pokonana. Złamana i rozłożona na łopatki. Chciałam to zakończyć. Jesteś zwykłym tchórzem Mariola, nikim innym. Wsiadaj na rower i dojedź chociaż do żywieniówki. Ze spuszczoną głową, powoli dojechałam do miejsca, gdzie na przystanku autobusowym stał bus organizatorów. To był dopiero 45 km trasy…


Dojechałam. Spod przystanku wyskoczył wysoki chłopak w okularach. No w końcu jesteś, już się martwiliśmy, że coś ci się stało. Mówił do mnie, pomagając mi zsiąść z roweru. Telepało mną jak w delirium. Rzucił na mnie okiem. Wsiadaj do busa, rozgrzejesz się. Na fotelu pasażera rozłożony był śpiwór, okryłam się nim, dostałam kubek herbaty. Chciałam powiedzieć, że rezygnuję…ale odwlekałam ten moment. Nigdy, nigdy, przenigdy nie schodziłam z trasy. Nigdy nie powiewałam białą flagą. Nie mogło mi to przejść przez gardło. Gorąca herbata działała kojąco. Chłopak usiadł koło mnie w busie i dodawał otuchy. Opowiedział, że kiedyś też się tak wychłodził na trasie we Francji, że nie był w stanie jechać i musiał rezygnować…i że tak w ogóle, to w tym miejscu przed chwilą zrezygnowało czterech zawodników. Musieli ich zwozić…Spojrzał na mnie poważnie i dodał ,,Ale ty dojedziesz do Żywca” Nie wiem czy te słowa były ,,magicznym zaklęciem”, ale podziałały na mnie właśnie w ten sposób. Nie zrezygnuje, dojadę do końca chociaż pierwszej pętli. Poznam trasę. Potraktuję to jako przygotowanie do następnego Diablaka. Teraz, albo nigdy – Wysiadaj i jedź!!!

Chociaż telepało mnie z zimna dalej szarpnęłam za klamkę drzwi busa i w tempie ewakuacji z płonącego budynku wysiadłam i złapałam za rower. Chłopak pchał mi go jeszcze z dziesięć metrów…Są tacy ludzie, którzy ratują tonących, nie zdając sobie pewnie z tego sprawy. Od tego momentu zaczęły się najwspanialsze momenty rowerowego odcinka. Podjazd pod zameczek był przewspaniały, jazda szczytem, potem zjazd, już mniej stromy i krótszy…nawet padać przestało, ba, wyszło na chwilę słońce. To było tak, jakby Diablak nagradzał mnie za decyzję powrotu na trasę. Tak się czułam…Przegrana i wygrana równocześnie. Czekała mnie jeszcze jedna nagroda. Był taki fragment trasy, którą stanowiła nowa droga techniczna przy drodze szybkiego ruchu. Był to zjazd, chwilę nie padało i asfalt był w miarę suchy. Ręce bolały mnie od wcześniejszych hamowań…Na tym odcinku ,,puściłam wodze” i pozwoliłam Białej Strzale rozpędzić się tak jak chciała. To było coś cudownego…ta prędkość…jest coś w tym pięknego, groźnego i uzależniającego równocześnie. Pęd powietrza wyciskał mi łzy z kącików oczu…których nie chciało się przymykać. Chłonęłam ten moment wszystkimi zmysłami. Wszystko inne przestało istnieć. Byłam tylko ja i prędkość. Coś takiego, taką wolność, doświadczyłam tylko raz na końskim grzebiecie w pełnym galopie, gdześ na otwartym terenie, nigdy na rowerze…ach,ach,ach….cholernie warto było wziąć udział w Diablaku choćby dla tej ulotnej chwili.


Dotarłam do Żywca. Ukończyłam pierwszą pętle. Poczułam wielki smutek i żal, kiedy musiałam zdecydować, że nie jadę na drugą pętle, ale czas jaki mi pozostał do limitu, był już tak niewielki, że nie miałam najmniejszych szans się zmieścić. Z prawdziwą zazdrością patrzyłam na innych zawodników, którzy szykowali się do odcinka biegowego. Do dziś żałuję tylko jednej rzeczy, że nie poprosiłam organizatorów o możliwość pobiegnięcia na Babią Górę po ukończeniu tylko pierwszej pętli. Nieważne, że nie byłabym klasyfikowana. Biegowe zdobycie Diablaka było moim największym marzeniem, a sam bieg, miał być moją najmocniejszą stroną…cóż niedosyt pozostał mi potworny. Może to i dobrze…Choć przegrałam sromotnie ( bo dotarcie do połowy zawodów, to rozłożenie na łopatki) nie żałuję ani sekundy spędzonej na Diablaku.


Chciałabym w tym miejscu podziękować wszystkim, którzy pomagali mi na trasie Danielowi Wójcikowi, chłopakom z samochodu na przełęczy, chłopakowi z busa na żywieniówce, dziewczynie na kajaku, chłopakom na motorówkach, wolontariuszom na rynku w Żywcu…wszystko, absolutnie wszystko było na medal i czułam się, „zaopiekowana” w każdym miejscu. Dziękuję też jeszcze raz wszystkim, którzy mi kibicowali i trzymali kciuki, pomagali, pożyczali sprzęt…To było piękne przeżycie i nie byłoby możliwe, gdyby nie Wasza pomoc.


A teraz kilka słów do Ciebie Diablaku, mój prywatny Barlogu – dziękuję, że utarłeś mi nosa, że mnie pokonałeś, pokazałeś swoją wielkość i siłę, i to, że trzeba się z Tobą liczyć. Wrócę, zejdę znów do Morii, by stoczyć z Tobą bój. Obiecuję

Mariola Powroźna

 

 

fot. OLIVKOVELOVE – FOTOGRAFIA
f
ot. PSTRYKAWKA.PL

KOBIETA Z ŻELAZA – MARIOLA POWROŹNA

O tym, że Mariola jest kobietą z żelaza, osobiście, mogłam przekonać się w maju kiedy wraz z grupą kilku osób startowaliśmy w rajdzie przygodowym SETKA Z HAKIEM.
Kiedy cała ekipa zapisała się na marsz, Mariola odważnie postanowiła bieg. Co ważne – zawody startowały o 19:00, do pokonania było 100 km (z hakiem) na orientację. Kibicowaliśmy wszyscy, trzymaliśmy kciuki ale przede wszystkim obawialiśmy się o to, że Mariola na trasie będzie sama.
Na mecie okazało się, że zupełnie niepotrzebnie baliśmy się o naszą koleżankę. Mariola Powroźna nie tylko przebiegła całą trasę sama ale także zajęła pierwsze miejsce wśród pań!!!!

setka

Niedawno Mariola postanowiła zmierzyć się z nowym wyzwaniem – wystartować w triathlonie a o tym jak było przeczytacie poniżej.
Przeżyjcie triathlon razem z Mariolą czytając jej własne słowa.

Żółtodziób na triathlonie

Czym byłoby życie bez odrobiny szaleństwa….zapewne szarym, bezbarwnym niczym. Albo czymś, tylko szarym i bezbarwnym. Każdy kto mnie zna wie, że stać mnie czasem na naprawdę coś szalonego, trochę niebezpiecznego, może nawet głupiego, ale nic na to nie poradzę. Lubię siebie samą zaskoczyć. Od kilku lat nosiłam się z zamiarem zapisania  na jakiś triathlonowy dystans, ot tak, z biegu, bez specjalnych przygotowań, super specjalistycznego sprzętu… prawie, że z ulicy spróbować go zrobić. Okazja nadarzyła się całkiem niedawno. Na terenie Doliny Trzech Stawów (prawie u mnie w ogródku), organizowane były zawody na dystansie ½ i ¼ Ironmana . Były to ostatnie w tym roku zawody z cyklu Etixx Silesiaman. Na Facebooku , który tak sobie od czasu do czasu przeglądałam, cztery dni przed wydarzeniem zauważyłam konkurs. Trzeba było napisać…dlaczego Katowice są fajne i wysłać na podany adres mailowy. Konkurs był ogłoszony parę dni wcześniej, więc wątpiłam, że się załapię, ale co mi tam. Nic nie tracę. W parę minut strzeliłam mały esej pochwalny Katowic i wysłałam…za chwilę zapominając o sprawie. Następnego dnia sprawdzam maile, a tam – Słowa pochwały za mój tekst i możliwość ,,wykupu ‘’ pakietu tanio i z dodatkową zniżką od pochwalonego miasta…teraz albo nigdy – pomyślałam sobie. Jest ciepło (czyli pianka nie będzie wymagana), nie mam żadnej kontuzji, cały czas biegam, więc nie będę aż taka ,,z ulicy”…raz się żyje, zapisuję się.

Jupi, jupi, wystartuję na ¼ Ironmana !!!

Kiedy po chwili emocje opadły…cóż, zaczęły się wątpliwości. Zaczęłam gorączkowo przeglądać zdjęcia z innych imprez pod znakiem ,,tri”…nikt tam nie wyglądał na żółtodzioba. Nikt! Pełna profeska, super sprzęt…co ja narobiłam. Zostanę tam pośmiewiskiem! Nigdy nawet nie mierzyłam sobie czasu w wodzie, mam 25letni rower górski, nie mam tego śmiesznego wdzianka na ramiączkach…blady strach na mnie spadł.

Zrobiłam coś, co organizatorzy zawodów sportowych lubią najbardziej – zaczęłam zadawać pytania, dużo pytań.

Czy można bez pianki, czy można bez tego stroju, czy można na rowerze górskim…myślę, że w ciągu tych paru godzin moje imię i nazwisko zostało zapamiętane i znienawidzone, zdjęcie z Facebooka wydrukowane w celu umieszczenia go na środku tarczy do rzutek …ale nie o tym. Słów otuchy nie szczędzili też Klaudia i Marek, którzy jako MK Team wspierali wydarzenie.

Jakoś to będzie, przestań o tym myśleć – powtarzałam sobie, kombinując jednak w międzyczasie jak się ubrać, od kogo pożyczyć kask..itp.

W celach edukacyjno/motywacyjnych obejrzałam ze dwa razy film ,, Ze wszystkich sił” (przygotowania i start ojca z niepełnosprawnym ruchowo synem w pełnym dystansie Ironmana, cudowny film, który polecam każdemu) i tylko się tym gnębiłam – jak oni ciężko trenowali, ile się przygotowywali…a ja? No dobra, przestałam oglądać. W kwestii stroju …podeszłam do tematu kreatywnie, na krótkie spodenki nałożyłam jednoczęściowy kostium kąpielowy, na który nałożyłam stanik biegowy. Wszystko mniej więcej w tym samym kolorze, chyba dość dobrze imitowało triathlonowy strój, jakby tak pod światło popatrzeć…Kask pożyczyłam w piątek wieczorem, trzymając język za zębami. W sobotę przed startem nie miałam czasu na przedstartowe nerwy. Najpierw praca, a potem …wieczór panieński koleżanki. Z racji tego, że to kreatywna i aktywna osoba zaliczyłam w ramach imprezy pierwszy raz park linowy, odprawiając w myślach modły, żeby się nie zabić i nic sobie nie złamać. Z żalem urwałam się z bardzo sympatycznej i szalonej imprezy, żeby rzutem na taśmę (3 min do zamknięcia biura zawodów) odebrać pakiet startowy. Oj, organizatorzy na pewno mnie pokochali…W drodze powrotnej zahaczyłam o Go Sport po to metalowe coś montowane na ramę, żeby włożyć bidon (jak to się nazywa?). Powrót do domu i rozpakowanie pakietu. Różnił się od tych ,,maratońskich”. Przede wszystkim znajdowały się tam naklejki z numerem startowym. I tu była proszę państwa największa konsternacja. Te na kask były opisane – prawo, lewo, przód – ok., wszystko jasne, ale co z rowerem. Była jedna krótka i jedna długa. Krótką przykleiłam na przód kierownicy, a długą po chwili intensywnego myślenia …przykleiłam wzdłuż ramy – no bo przecież taka długa ta naklejka i  rama też jest długa. Zamontowałam chwytak na bidon, napompowałam koła na beton, spakowałam plecak, z myślą o strefie zmian, lekko się załamałam sprawdzając jeszcze raz prognozę pogody (prawo Murphy’ego głosi, że dzień startu będzie najgorętszym dniem roku, lub miesiąca) i poszłam spać. Budzik zerwał mnie z łóżka po siódmej. Start mojego dystansu był dopiero o 11:00, ale chciałam zobaczyć jak wygląda triathlon, oglądając start ½ Ironmana o 9.00.

woda

Nastrój miałam nawet niezły, startuję w triathlonie, ha ha ha. Podśpiewując sobie pojechałam moim dzielnym, oklejonym rumakiem na start. I to był koniec dobrego nastroju. Kiedy zobaczyłam tych wszystkich ,,zawodowców”, ich rowery, kaski, pianki, buty do roweru…oj oj, jak bardzo chciałam cofnąć czas do tej chwili, kiedy wcisnęłam enter . Dystans wodny ,,na żywo” wyglądał dość wymagająco. Szwendałam się wśród zawodników (wyprostowanych i pewnych siebie) z miną psa, który się zgubił. Przysiadłam sobie w cieniu poważnie zastanawiając się nad ucieczką. Dokonałam też odkrycia, że źle nakleiłam tą długą naklejkę, trzeba było nakleić ją pod siodełko, tak, żeby skleić ze sobą końcówki z numerem….achaaaaaa, pomyślałam sobie, to ma sens! Szybko przekleiłam tę nieszczęsną naklejkę, ciesząc się, że chyba nikt nie widział. W międzyczasie obserwowałam start ½ , kiedy najszybsi zaczęli wychodzić z wody, przeszłam pod strefę zmian, żeby przyjrzeć się jak tam to wszystko wygląda. Stanęłam przy strefie. Obok mnie stał starszy pan. Zerknął na trzymany przeze mnie kask z numerem startowym i zagadał – O, to pani też startuje? Nim zdążyłam odpowiedzieć, spojrzał na mój rower i prawie wykrzyczał – Na TYM?! Przytaknęłam nieśmiało. Starszy pan ze współczuciem pokiwał głową i zapytała ponownie – To tata jeszcze nie kupił niczego porządnego? Hmmm, w tym momencie pomyślałam nie bez satysfakcji,  że chyba ma mnie za dużo młodszą niż jestem w rzeczywistości. Zapytał jeszcze jak mam na imię, bo ,,będzie mi osobiście kibicował” i poradził, żebym kupiła sobie taki sam rower, jak ma ten , kto dzisiaj wygra. Ewakuowałam się na wszelki wypadek i poszłam zobaczyć jak wygląda pływanie, ile jeszcze osób w wodzie…W wodzie coraz mniej niebieskich czepków (były w pakiecie startowym, każdy miał więc taki sam). Powoli zbliżał się czas zaparkowania w strefie zmian. Już nic nie zmienisz, więc zrób to i przestań się bać – pomyślałam, z podniesioną głową wprowadzając mój rower, wyglądający wśród tych lśniących, cieniutkich i leciutkich kolarzówek jak czołg. Tylko gąsienic mu brakowało i działa…Rower i moją przejęta mina powodowała u innych zawodników z mojego otoczenia litość i chęć pomocy. Tak więc rower sam mi się prawidłowo zaczepił, poradzono mi, jak sobie wszystko ułożyć, żeby szybko się tu ogarnąć, kiedy przybiegnę z wody (,,jeśli” tu przyjdę z wody, dopowiadałam gorzko w myślach, bo wciąż najbardziej się bałam, że przekroczę czas przeznaczony na pływanie i zostanę, zdjęta z trasy, hlip, hlip). Do startu pół godziny, strach podniósł się do poziomu – powyżej maturalnego. Jak na skazanie szłam powoli na miejsce startu, przysłuchując się odprawie, po drodze spotkałam Matiego, który też debiutował tego dnia w triathlonie…i też (ku mojej lekkiej, nikczemnej satysfakcji ) trochę się bał. Wszystko: cały mój strach, niepewność, chęć dezercji, minęły, kiedy wskoczyłam do wody. Od dziecka uwielbiam pływać, w wodzie czuję się pewnie. Nie jestem dobra technicznie, nie pływam za szybko, ale nigdy moje pływanie mnie nie zawiodło, nie straszne mi ani jezioro, ani morze, żaden staw ani rzeka, podobno pływałam szybciej niż nauczyłam się porządnie chodzić. Poczułam …ulgę. Kurde, trzeba tu było ,,na dzień dobry” wskakiwać rano do wody, a nie dwie godziny pielęgnować w sobie tchórza. Start odbywał się z wody, przy boi nr 1. Dystans wodny, to był prostokąt, wokół kolejnych boi z numeracją 1,2,3,4. Niby proste i oczywiste, ale z wody aż tak super tych hipotetycznych prostych nie widać, i na wcześniejszym starcie widziałam jak wielu zawodników znosiło, przez co tracili sporo czasu i sił. Postanowiłam płynąć jak najbardziej prosto. Ustawiłam się w wodzie z tyłu. Nie oszukujmy się, wiedziałam, że nie jestem szybka, nie miałam pianki, pierwszy raz płynęłam w okularkach – zadanie zmieścić się w 40 min limitu na 950 metrów pływania…i nie wyjść z wody ostatnia (tak po cichu sobie dodawałam). Kiedy padł strzał startera i wszyscy ruszyli zrozumiałam, dlaczego ten moment nazywany jest przez triathlonistów ,,pralka”. Wszyscy ruszyli bardzo mocno. Mimo, że cięłam kraulem, wydawało mi się, że stoję w miejscu. Przyspieszyłam, ale to nic nie dało, zostawałam w tyle. Spokojnie, pomyślałam sobie, przecież wiedziałaś, że tak będzie, rób swoje. Kraul dość szybko zaczął mnie męczyć. Przeszłam na swój ukochany styl –krytą żabkę. Może to wstyd nią płynąć, ale wiem, że nią potrafię płynąć przyzwoicie i męczę się zdecydowanie mniej. Tylko do boi nr 2, a potem wskoczę na kraula, tak sobie powtarzałam. Na szczęście nie byłam ostatnia, więc nie panikowałam za bardzo. Trzymałam mniej więcej linię prostą, ominęłam boję z prawej strony, ocierając się o nią, żeby jak najmniej czasu stracić. Prawie połowa i nie jest źle, pomyślałam. Krótszy bok prostokąta poszedł szybko, mijam boję nr 3 i próbuję płynąć kraulem…aj, ramiona bolą mnie jednak ( co brak treningu w wodzie, to bark treningu). Wracam na żabę, starając się jednak wycisnąć z niej ile się da. Udaję mi się minąć dwie osoby płynące kraulem. Mimo wszystko jestem w ogonie. Zerkam na ratowników na łodziach podczas nabierania powietrza, czy nie machają, że już koniec czasu. Nie miałam pojęcia, ile płynę. Mijam boję nr 4, już tylko prosta na brzeg. Wyciska z tej żaby całą moc, wyskakuję na brzeg tuż przed dziewczyną którą w ostatniej chwili udało mi się prześcignąć w wodzie (to takie maleńkie zwycięstwa cieszą najbardziej). Na brzegu rozłożona jest miękka mata, która prowadzi do strefy zmian. Z tego samego materiału zrobione są moje nogi, które uginają się prawie do kolan podczas próby biegnięcia.

mar

,,Ale oni wszyscy szybko pływają” – krzyczę do kibicującej i robiącej zdjęcia Klaudii Kapicy, a ona odkrzykuje – też jesteś szybka, zrobiłaś wodę w 30 min! 30 min?! Miałam jeszcze 10 min do końca limitu! Nie płynęłam wcale tak szybko! Da się! Od razu pobiegło mi się lepiej ten dywanowy kawałeczek zawijający ślimaka do roweru. Moje całe przemyślenia dotyczące startu w ¼ Ironmana opierały się na – ,,byleby tylko zdążyć wyjść z wody w limicie, a dalej jakoś to będzie”. Okazało się jednak, że najtrudniejsze miało dopiero nadejść.

Nie doceniałam odcinku rowerowego, który przy moim czołgu, był najcięższym wyzwaniem tego dnia. Sama zmiana dyscypliny poszła szybko i sprawnie, na fali euforii z tych 30 min. Założyłam buty takie od razu do biegania, narzuciłam koszulkę rowerową, założyłam kask, zapięłam pas z numerem startowym, batonik z Biedronki w rękę i biegusiem na belkę startową roweru. Wszystko zajęło mi niecałe trzy minuty. Wskoczyłam na rower i powoli gryząc batonika pomyślałam, no to teraz już z górki będzie. 45 km rowerem, dwie pętle po znanych mi okolicach. Pikuś. Może nawet kogoś wyprzedzę. Oj ja głupia…Nie wyprzedziłam nikogo oczywiście. Trasa rowerowa – góra, dół, góra, dół…i jeszcze ta górrrrrra do Mysłowic (wolę na nią wbiegać na Silesia Maraton, niż wjeżdżać, przysięgam!)…wykańczała psychicznie i fizycznie. Jeszcze te leciutkie, rowery śmigające dookoła mnie…jakbym jechała w piachu, a reszta latała w powietrzu. To było straszne. Na pierwszej pętli jeszcze walczyłam o godność, ale na drugiej walczyłam już tylko o przetrwanie. Nie mogłam się doczekać biegu. W końcu po 2h 3 minutach i 45 sekundach skończyłam tą nierówną walkę, lekko zniszczona psychicznie. Wbiegłam ponownie do strefy zmian. Kiedy jechałam na rowerze ( czytaj czołgałam się na rowerze) nie czułam 33 stopniowego upału. Teraz jednak było tak, jakbym nagle otworzyła drzwi rozgrzanego piekarnika …i do niego wlazła. Na dzień dobry pół butli wody wylałam sobie na głowę, zaparkowałam rower i ruszyłam na dwie pięciokilometrowe pętle…naprawdę z prawdziwą ulgą, że to już nie rower. Pływanie i rower nie mogły przekroczyć 3h, wiec miałam jeszcze sporo zapasu. Wbiegłam na dobrze mi znane trasy poprowadzone pomiędzy stawami. Na początku zmiany dyscypliny nogi tym razem jak z kamienia ( bardzo ciekawe te odczucia własnego ciała podczas triatlonu, nawet tylko dlatego warto spróbować go choć raz), ale dość szybko się rozbiegały. Nie cisnę zbyt mocno, upał jest nieziemski. Na trasie trzy punkty z wodą, przy jednym z nich zainstalowany zraszacz, organizatorzy naprawdę pomyśleli o wszystkim. Nie biegnę szybko, ale mijam zawodników i z1/2 i z ¼ . Wszyscy są już naprawdę bardzo mocno zmęczeni. U każdego procedura zaliczania punktu z wodą podobna – 4 kubki na głowę, 2 kubki w gardło, jeszcze jeden kubek na głowę i dalej w drogę. Najbardziej podobało mi się oznaczenie kilometrów na terasie biegowej – ,,ostatni kilometr” na końcu pętli wszystkim, niezależnie od zmęczenia, płci, czy dystansu poprawiał nastrój. Wbiegałam na drugą pętle 10 km biegu kończącego dystans, kiedy usłyszałam głośny doping – ,,Małgorzata!, Małgorzata!” To poznany przed zawodami starszy pan, prawie dobrze zapamiętał moje imię i gorąco mnie dopingował. Kurcze, właśnie za takie chwile uwielbiam zawody. Dla takich sytuacji. To naprawdę jest coś pięknego, niepowtarzalnego. Ukończyłam ¼ Ironmana w czasie 3h49min i 18 sekund ( limit wynosił 5h). Na mecie czekał medal, gratulacje, piwo, arbuz, obiad….naprawdę na wypasie. W końcu zasłużyliśmy.

mar3

Zapowiadam! To nie koniec.

Spodobało mi się i w przyszłym roku chciałabym zrobić ½….może jednak z innym rowerem…A sam triathlon zdecydowanie polecam każdemu.

Mariola ( Małgorzata) Powroźna

tri-mar

AND THE WINNER IS…..

Pytanie, gdzie Daniel Wójcik zdobył tytuł IronMana było chyba jednym z trudniejszych. Cóż, wujek google nie był tym razem zbyt pomocny. Tym samym, prawidłowych odpowiedzi było niewiele.

Daniel Wójcik pełny dystans IronMana zdobył w zawodach o nazwie Slovakman, które odbyły się w miejscowości  Piestany,dnia 4 sierpnia 2012, w czasie 12:30:32,2.

Wśród prawidłowych odpowiedzi, wybraliśmy 3 szczęśliwców:

ADAM PAŁĄCARZ

DOROTA SZWEDA

MATEUSZ BUCZEK

Prosimy się zapisać na duathlon na stronie SILESIAMANTRIATHLON.PL a my załatwimy resztę 🙂

et

ETIXX SILESIAMAN TRIATHLON JUŻ PO RAZ TRZECI!

Już po raz trzeci będziemy mogli startować w śląskich miastach w triathlonie. Po bardzo udanym poprzednim roku i historycznym dystansie w sercu województwa, w tym roku również czeka na zawodników kilka nowości.

sii

Cykl rozpocznie się i skończy w Katowicach. 10 kwietnia na rozpoczęcie sezonu aby sprawdzić formę po zimie zapraszamy na duathlon na dystansach 5,1 km biegu, 22 km roweru i 3,6 biegu.

1 maja w ramach Pucharu Polski zapraszamy na debiut Silesiaman`a w Rybniku. Jezioro Rybnickie ogrzewane z elektrowni sprawia, że warunki do pływania będą komfortowe. W Rybniku będziemy ścigać się w formule Cross Triathlon czyli trasa będzie poprowadzona leśnymi duktami. Stąd preferowane rowery to MTB, krossowe lub przełajowe. Dzięki niewielkim dystansom / 0,5 km , 22km, 5 km / zawody są dedykowane każdemu kto ma ochotę spróbować sił w tej multidyscyplinarnej konkurencji.

22 maja w pięknej miejscówce jeziora Łąka obok Pszczyny to już sprawdzone miejsce i idealne miejsce do ścigania. W Pszczynie Etixx Silesiaman Triathlon odbędzie się na dystansie 450m pływanie, 22,5 km rower , 5,5 biegu.

si

12 czerwca to zupełny debiut na uroczym jeziorze Chechło. Podczas dni Świerklańca będzie można wystartować na dwóch dystansach ¼ IM i 1/8 IM . Pierwszy dłuższy dystans na pięknej szybkiej trasie rowerowej / trasa zeszłorocznego Tour de Pologne / na pewno przypadnie do gustu wszystkim .

14 sierpnia to Mistrzostwa Polski w Cross Triathlonie w Parku Śląskim. Zawody dla zawodowców z całej Polski, ale również zawody dla amatorów. Wymagająca technicznie trasa rowerowa i największa widownia w całym cyklu zachęca do ścigania się i dania z siebie naj najwięcej.

Uwieńczeniem całego roku będzie triathlon w Katowicach na dystansie 1,9 km w wodzie, 90 km na rowerze i 21 km na własnych nogach. „Połówka Ironmana” to dystans dla prawdziwych twardzieli i twardzielek, bo już nie jedna kobieta świetnie radzi sobie z takim długim dystansem.

6 imprez, 5 miast, Mistrzostwa Polski, kilka tysięcy zawodników… zapowiada się triathlonowy rok.

sie

Zapisy na www.silesiamantriathlon.pl

ETIXX SILESIAMAN TRIATHLON – PSZCZYNA 2015

Rok 2015 to 5 imprez ETIXX Silesiaman ,w Katowicach, Pszczynie , Gliwicach i Parku Śląskim. Zapraszamy na trzy różne dystanse Ironman, duathlon i MTB Triathlon.

Co to w ogóle jest triathlon?

To wszechstronna dyscyplina sportowa będąca kombinacją pływania, kolarstwa i biegania. Zawodnik kolejno płynie, jedzie na rowerze i biegnie, a czas końcowy obejmuje również zmianę stroju i sprzętu sportowego.

tri
 Read more

WYSTARTUJ ZA DARMO W MAJOWYM DUATHLONIE SILESIAMAN 2015

Już 3 maja wystartuje druga edycja zawodów SIELESIAMAN, które zainauguruje duathlon. Zeszłoroczna edycja to 3 imprezy. Rok 2015 to aż 5 różnych zawodów, w różnych miejscach, także w Parku Śląskim.

sielesia

Każdy kto czuje się na siłach, może spróbować zmierzyć się z tą dyscypliną, której dystanse przedstawiają się następująco:

5,2 km bieg , 22,5 km rower, 3,5 km bieg

Jeśli macie energię na to by majówkę spędzić wyjątkowo aktywnie i stanąć na starcie Silesiaman Duathlon Katowice , ten konkurs jest dla Was! Wystarczy odpowiedzieć na pytanie:

KTÓRY RAZ WYSTARTUJE NA GÓRNYM ŚLĄSKU TRIATHLON NA DYSTANSIE 1/2 IRONMAN?

Maile wysyłajcie na adres: kapicaklaudia@gmail.com lub marek.witor@gmail.com

Spośród prawidłowych odpowiedzi wybierzemy jednego szczęśliwca, który pakiet startowy otrzyma od nas w prezencie. Na  odpowiedzi czekamy do 31 marca do godziny 12:00, wynik ogłosimy tego samego dnia wieczorem.

ps. a tak było rok temu SILESIAMAN DUATHLON 2014

ZABIERZ DOBRY HUMOR I WPADAJ DO GHOSTBIKERS NA TRIATHLON

Chcesz się pochwalić znajomym, że brałeś udział w TRIATHLONIE!?

Nic prostszego wpadnij do Parku Zielona w Dąbrowie Górniczej!

Sprawdzisz swoje możliwości!

Popływasz kajakiem, pojeździsz rikszą i pobiegasz a na końcu coś przekąsisz i to wszystko za proste: ” DZIĘKUJE”
Impreza jest darmowa, trzeba tylko trochę chęci….

Wystarczy, że namówicie jedną osobę do wspólnego – biegu, przejażdżki rikszą i oglądania kaczek z pozycji kajaka, a w zamian czeka na was fantastyczny dzień w doborowym towarzystwie.

Dwuosobowe zespoły będą rywalizować w trzech następujących konkurencjach:

bieg z pompką rowerową (sztafeta) na 200 metrów

jazda rikszą na czas

pływanie kajakiem

Poza pucharami, medalami i dyplomami dla każdej z trzech najlepszych drużyn w obu kategoriach, wszyscy uczestnicy otrzymają indywidualny numer startowy oraz okolicznościowy medal Ghostbikers.

Oczekując na konkurencje będzie można sprawdzić swoje siły na ściance wspinaczkowej pod okiem profesjonalisty, zagrać w siatkówkę plażową, uczestniczyć w pokazach sztuk walki i samoobrony oraz warsztatach fitness i zumby. Będzie też coś do przegryzienia z grilla.

Pamiętajcie, że po uhonorowaniu najszybszych zespołów odbędzie się losowanie nagród wśród wszystkich startujących w naszych zawodach!

tri

Zapisujemy się tu : http://triathlon.ghostbikers.pl/zapisy/

A i jeszcze jedno … Obowiązkowo trzeba wziąć ze sobą DOBRY HUMOR!!!!

Triathlon9