Zastanawiasz się czy wziąć udział w ekstremalnym wydarzeniu (każdy ekstremalność mierzy swoją miarą), ale wahasz się? Masz wątpliwości? Obawy? A może się boisz?
Koniecznie przeczytaj tekst biegającej pani weterynarz, Marioli Powroźnej.
Wyzwania w życiu są ważne. Dodają mu smaku. Są też trochę uzależniające. Kop, którego się dostaje po udanej szalonej eskapadzie, zawodach ultra, czy czemuś podobnemu jest cudowny. Łatwo się w tym trochę zatracić. Szukać więcej i więcej, mocniej, wyżej. Szuka się tych granic z szerokim uśmiechem. Przydaje się w takich momentach solidna lekcja pokory. Lekcji takiej zasmakowałam na tegorocznej edycji zimowego ultramarotonu w Szczyrku – osławionej, nie bez powodu, Zamieci. Bieg polega na wykonaniu jak największej liczby pętli na trasie prowadzącej na szczyt Skrzycznego i w dół, do Szczyrku, gdzie znajduje się meta/start. Warunki w tym roku zapowiadały się wspaniale. Słońce, śnieg, umiarkowany mróz, prawie bezwietrznie ( czytaj – na Skrzycznem porywisty wiatr ;-). Nic tylko nastawić się na długie bieganie. Przygotowując się do Zamieci przewertowałam chyba wszystkie teksty napisane przez uczestników poprzednich edycji i starałam się nie powielać błędów – czyli obowiązkowo stuptuty, raki biegowe, rzeczy na przebranie z wieloma parami skarpet, dodatkowe baterie do czołówki. Czułam się uzbrojona, niebezpieczna i baaardzo przygotowana. Zwłaszcza raki biegowe (szarpnęłam się na Grivela) sprawiały, że same ich posiadanie predysponuje do zdobycia Everestu. No cóż, nie wiem czy jeszcze kiedyś włożę te cholerne raki…ale po kolei.
Jednym z powodów, dla których na pewno będę się zapisywać na następne edycje (oprócz wyrównania rachunków), to fantastyczna atmosfera . To trzeba po prostu przeżyć. Tam nikt nie zadziera nosa, zawodnicy z czołówki są mili i pomocni dla szaraczków, odprawa krótka, na temat i z dowcipem. Ogólnie nie czuć „napinki”. Ma się wrażenie, że przyjechało się na jakiś trening biegowy ze znajomymi. Nie czuć przedstartowych nerwów.
Start Zamieci odbywa się o godzinie 12:00 w sobotę, koniec biegu jest dokładnie po 24h, czyli w niedzielne południe. O 11:00 czyli godzinę przed Zamiecią, odbywa się Zadyma. Zadyma to bieg towarzyszący, odbywający się po tej samej pętli i jest, jak to określają wszyscy (łącznie z uczestnikami) pługiem dla Zamieci – W sensie tłum ludzi przeciera w śniegu ścieżkę dla ultrasów. Hmmm…w tym roku coś poszło nie tak z tym przecieraniem.
Pętla wynosiła około 13,5 km. Połowa to podejście, połowa zbieg. Cieszyłam się, tak jak pozostali, że dużo śniegu, to przyjemnie na zbiegu będzie, nawet jak gleba, to w puchaty śnieżek, potem szybko trasa się przetrze i dobrze się będzie biec…Podobno Eskimosi mają 200 słów opisujących śnieg. I nie dziwię się temu wcale, bo proszę Państwa, śnieg śniegowi nierówny. To co w tym roku można było spotkać na trasie Zamieci zyskało wiele polskich określeń, niektórych nie będę tu przytaczać, ale wystarczająco obrazowo brzmi proszek, sypki piach, Vizir do białego, sypkie gó..no, takie tam.
Na podejściu nic jeszcze nie wróżyło dramatu, było miejscami grząsko, ale ustawiłam się posłusznie w kolejce maszerujących zamiataczy i stawiałam stopy w śladach poprzedzającego mnie zawodnika. Było bardzo przyjemnie…taka niedzielna wycieczka. Na nielicznych odcinkach, na których się dało, podbiegałam. Byłam świeża i wygłodniała biegania…i tego zbiegu ze Skrzycznego. Podejście nie wydawało się wcale takie złe do momentu pewnej, wcale nie stromej, prostej, na której można było poczuć przedsmak proszkowego koszmaru.
Z ubitej miejscami powierzchni, wpadało się wprawie po kolana w sypki śnieg. Nie dało się w tym biec, nie można było wykorzystać patentu z chodzeniem po śladach poprzednika, bo to coś osypywało się i zasypywało momentalnie każdą dziurę. Koszmar. Nic to, myślę sobie, będzie dobrze, na następnym kółku będzie już tu pięknie uklepana ścieżka. Wspinam się dalej, do bardzo efektownego odcinka, który znajduję się przy stoku narciarskim. Idzie się wąską półką tuż przy ochronnej czerwonej siatce, której trzymałam się dla asekuracji ręką. Po drugiej stronie beztrosko szusują narciarze, niektórzy delikatnie komentują między sobą bieganie w górach zimą – ,,Patrz, widziałeś ich? Chyba ich pogrzało”. Okoliczności przyrody – przepiękne. Słońce, niebieskie niebo, widoki jak z bajki, lekki marszobieg granią, na której podobno ,,zawsze wieje” i rzeczywiście wiało. Widok na brunatną mgłę spowijającą Szczyrk, upewniał mnie , że jestem we właściwym miejscu i czasie. Takie przyjemne myśli krążyły mi po głowie, że robię coś, co jeszcze rok temu wydawało mi się nieosiągalne, zarezerwowane dla maleńkiej grupki pro.
Podejście pod schronisko na Skrzycznem. ..
Wokół pełno uśmiechniętych ludzi normalnych (narciarzy) i nienormalnych – biegaczy. Atmosfera niczym w Aspen (nigdy nie byłam, ale tam na pewno jest taka atmosfera). Ludzie się opalają w ostrym styczniowym słońcu, nad naszymi głowami przeleciał nawet helikopter. Podchodzę do okna, za którym siedzi chłopak przy komputerze i pokazuje mi ,,ok.”, że mój chip został zczytany (w Zamieci są dwa chipy, jeden na buta, drugi na plecak). Swoją drogą zastanawiam się jakim twardzielem trzeba być, żeby przez 24h pokazywać ludziom podniesiony kciuk…
Po odbiciu chipa zdejmuję plecak i wyjmuję moje nowe zabawki, czyli biegowe raki. Zakładam je, choć z trudem, bo oczywiście nie zrobiłam przymiarki wcześniej, plecak na plecy i heja w dół. Przez chwilę to było coś wspaniałego! Kolce na ubitym śliskim śniegu trzymały tak, że pewnie zbiegałam, prawie na pełnym pędzie. To było to. Słońce, oślepiająca biel śniegu, pęd, twarda nawierzchnia, pełna przyczepność.
Nagle wśród ubitego śniegu, zaczęły pojawiać się ,,dziury” ze znajomym sypkim czymś w środku. Jeśli ktoś nieopatrznie w nią wpadł, to zapadał się po kolana.
Zaczęłam przeskakiwać nad tymi dziurami, zawodnicy za mną robili to samo. Musiało to fajnie wyglądać…ale niestety, po jakichś 300 metrach i przeskakiwanie się skończyło. Znów wpadało się w proszkowy koszmar. Brnę w tym, i brnę, i docieram do pierwszego miejsca, wymienionego na odprawie jako niebezpieczne…w grząskim proszku jednak na nic raki się zdały. Nie było wcale niebezpiecznie, tylko mozolnie i powoli w dół. Praktycznie całe zejście to szybsze lub wolniejsze brnięcie w sypkim, głębokim śniegu, urozmaicone stromym odcinkiem wśród drzew. Ostatni niebezpieczny punkt (oznaczony ,,Pozor !!!” to dość przyjemny, choć miejscami stromy zbieg do Szczyrku, który dodawał otuchy stłamszonemu umysłowi i ciału. Przede wszystkim dało się biec. Po drugie, wbrew zapewnieniom organizatorów, że tubylcy nas nie lubią, nie sypią nic na drogę, a wręcz wodę wylewają, było posypane! Wpadam na metę po pierwszej pętli taka…sama nie wiem.
fot. KAROLINA KRAWCZYK
Spodziewałam się, że będzie ciężko, ale ten śnieg i to poruszanie się w nim, niczym w sennym koszmarze…dawało bardzo mocno w kość. Wchodzę do bazy, żeby napić się herbaty. W bazie jest ciepło, przyjemnie, wolontariusze stają na głowie, żeby wszystkim dogodzić, zapraszają na ciepły posiłek, ale tak jakieś ponure miny mają zawodnicy.
Wypijam herbatę, zajadam jakieś orzeszki i wybiegam na drugą pętle. Na trasie pustka. Początek pętli wzdłuż rzeki, potem most, następnie podejście na którym trzeba uważać, żeby skręcić w lewo na pętle, na szczęście trasa jest dobrze oznaczona. Choć to strome podejście, wbiegam na nie…bo to jedno z niewielu miejsc, gdzie da się biec. Zerkam w górę i widzę trzy postacie jedną w zielonej kurtce, dwie w żółtych. ,,O, wyglądają prawie jak ekipa MK Team”, pomyślałam sobie, podbiegam bliżej, a to MK Team w składzie Klaudia, Marek i Marcin. Marcin od razu z naganą ,, Dlaczego biegniesz na podejściu?! Na podejścia się wchodzi”…Ach…gdyby wiedział, że następny krótki odcinek, gdzie się da się biec, jest za szczytem, a potem prawie na samym dole. Zamieniamy parę słów, odprowadzają mnie do mojego skrętu, żegnamy się i idę w górę. Zaczyna się zachód słońca. Jest oszołamiająco pięknie, na trasie cisza. Nawet nie myślę o wyjęciu słuchawek. Na drugiej pętli śnieg też na podejściu się ,,sproszkował” Na grań docieram już o zmroku. Po podbiciu chipa siedzę chwilę na górze, słuchając niechcący rozterek sercowych dwóch panów zgarniających śnieg z tarasu schroniska. Lecę w dół, naprawdę z głęboką nadzieją na to, że jest lepiej. Jest gorzej. Sypki śnieg się nie ubija, a w miejscach gdzie jest twardy – wyżłobione, wąskie, głębokie rynny. Próbując w tym biec, zachowuję się jak oscylator, raz przewraca mnie na lewą stronę, raz na prawą. Któryś z zawodników stwierdził potem, że to były odcinki dla modelek. Myślę, że nie mam szans w modelingu. Przy jednej z gleb asekurując się ręką walnęłam w bryłę lodu. Trzasnęło, ale na szczęście było tylko takie ostrzegawcze trzaśnięcie. Na zjeździe, wśród drzew, raki jednej nogi zahaczają o łydkę drugiej. Aż mi się ciepło zrobiło. Przed ostatnim zbiegiem zdejmuję raki i doskonalę metodę zjazdu ,,na pługa” – jedna noga do przodu, druga pod tyłek i ręce na bok – no w tym już się czuję mistrzynią.
Najbardziej deprymujące w tym wszystkim było to, że inni zawodnicy byli w stanie w tym biec, mijali mnie, a ja się czułam jak przysłowiowa mucha w smole. Na dole w bazie, czekają Klaudia, Marcin i Marek, którzy postanowili dopingować mnie. Najpierw na fali euforii (bo po tym krótkim zbiegu tak jest) opowiadam im o tej ręce, o rakach, o pługu, a potem …o tym sypkim śniegu, o tym brnięciu, o tym, że ciągle mnie wywala na boki, i jakie to bez sensu…i dopada mnie dół, zmęczenie fizyczne i psychiczne przygniata mnie tak nagle, że myślę o rezygnacji z Zamieci. MK Team ratuje mnie jak może, proponuje nawet przygarnięcie na swoją kwaterę, ale to trochę reanimacja nieboszczyka była. Dziękuję im za doping i powłócząc nogami idę do szatni, gdzie wrzuciłam moją torbę z rzeczami i śpiworem. Postanowiłam zdrzemnąć się z godzinę i po tym podjąć decyzję. W szatni niesamowity widok. Porozkładane wszędzie dmuchane materace i karimaty, non stop pracujące suszarki do włosów suszące buty, gwarno, wesoło. Byli tam głównie ludzie startujący w parach, członek zespołu walczył na trasie, a drugi odpoczywał, przebierał, suszył i zjadał ziemniaka (hit kulinarny w bazie).
Usiadłam na krześle, przykryłam śpiworem i zapadłam letarg. Ani to sen, ani czuwanie – jak w pociągu.
Niestety im dłużej siedzi się w bazie, tym ciężej wyjść. Najpierw wyznaczyłam sobie godzinę 23:00 jako czas wymarszu na następną pętlę, potem, na 24…ale nie mogłam się podnieść! W końcu ,,podniósł” mnie monolog biegowego kolegi z krzesełka obok – ,,Wiecie co? Po Zamieci przez tydzień nic nie robię. Będę wieczorami leżał na kanapie, jadł i oglądał takie stare filmy z Van Dammem, jak normalny człowiek…Bo umówmy się, nikt normalny nie robi tego co my. Nikt o zdrowych zmysłach nie wychodzi w nocy biegać na Skrzyczne”. Po tym tekście wstałam z krzesła i wyszłam z bazy na trzecie kółko. Była pierwsza w nocy. Czułam się bardzo dobrze. Pierwszy kilometr pokonany biegiem, poniżej 6.00 otrzepał mnie z resztek senności. Trasa nocą była oznakowana fantastycznie. Skręt z drogi w lewo obwieszony był chyba trzydziestoma odblaskowymi taśmami i jeszcze czerwone migające światełko pokazywało drogę. Włączyłam sobie muzykę . Czułam, że mam Powera, biegłam na podejściu więcej niż na poprzednich pętlach. Nocne widoki na oświetlone miasteczka były nie mniej piękne niż dzienne. Niestety tuż pod samym schroniskiem odcięło mnie, prawie nie miałam siły dojść do schroniska. Odbiłam chipa – gościu pokazał ,,ok.” i weszłam na chwilę do schroniska, żeby się pozbierać, bo przecież zaraz czeka mnie najgorsze, a ja taka słaba. Usiadłam w środku. Siedziało tam też paru zawodników. Musiałam wyglądać bardzo biednie, bo trochę reanimowali mnie czekoladą. Dobra, no przecież tu nie zostaniesz, wracaj na trasę, zobaczysz, będzie ubita, wąska, bo wąska, ale będzie ścieżka… Nadzieja umiera ostatnia. Biegowy odcinek za samym szczytem, to była dla mnie absolutna kwintesencja Zamieci. Wiało niemiłosiernie, kolce trzymały, było twardo. Leciałam w dół w oszałamiającym jak na mnie tempie, chyba zmęczenie przytępia instynkt samozachowawczy. Dla takich chwil się żyje, trenuje, robi monotonne, długie wybiegania…właśnie dla takich emocji. Aż się chciało krzyczeć, ale wichura zmieniła mojego buffa w kamienną maskę, więc co najwyżej dyszenie Lorda Vadera by się wydobyło. Z resztą to nieważne, doświadczyłam czegoś fantastycznego na tym odcinku. Strzał adrenaliny był monstrualny… ale wystarczył na krótko. Kiedy zaczęło się brnięcie do reszty opadłam z sił. Jakby nagle zderzyła się ze ścianą. Jak zombie wlokłam się noga za nogą, tylko kiedy widziałam, że jakaś czołówka pojawia się z tyłu ustępowałam drogi. I mimo, że to byli ,,wymiatacze”, nie był żadnego zadzierania nosa, zawsze padało – ,,Dzięki” i jeszcze pytanie, czy wszystko ,,ok.”. Jeny…naprawdę wyglądałam i przemieszczałam się jak zombie. Zejście dłużyło mi się niemiłosiernie, jakby jakieś zaburzenie czasoprzestrzeni nastąpiło. Do tego zaczęło mnie męczyć pragnienie (wypiłam wszystko co miałam ze sobą w schronisku). Próbowałam sobie przypomnieć ,,Dlaczego nie wolno jeść śniegu”, i choć żaden argument przeciw się nie pojawił, poratowały mnie źródła, z których piłam wodę jak leśne zwierzę. Na stromym zejściu wśród drzew kolec jednej nogi tym razem wbił mi się przy kolanie. Posiedziałam chwilę na śniegu patrząc czy leci krew czy nie. Nie dość, że leśne zwierze, to jeszcze ranne, pomyślałam sobie, czując się do reszty pokonana przez trasę. Skończyło się tylko na widowiskowym siniaku, ale kolce już na dobre powędrowały do plecaka. Doczołgałam się do bazy…i już nie dałam rady wyjść na czwartą pętle. Tak, tak. Tegoroczna Zamieć pokonała mnie. Poszarpała na kawałki, pożarła, wymamlała w paszczy i wypluła. Jestem pełna podziwu i szacunku dla zawodników, którzy kręcili kolejne i kolejne pętle. Jesteście WIELCY!!!
Mimo wszystko Zamieć, choć okrutna i zła, to jest cudowna i naprawdę warto się z nią zmierzyć. Ot tak, dla siebie. Ja za rok wracam, dlatego że…jestem uzależniona. Uzależniona od takich właśnie wariactw i przestępstw dokonywanych na własnym organizmie. Uwielbiam szukać granic, mierzyć się ze swoimi słabościami, dotykać nieznanego …czasem w tych walkach się przegrywa, czasem wygrywa. Ale sama walka jest piękna i warto ją toczyć. Czy wyniosę jakieś wnioski z tej lekcji pokory…eeee, chyba nie…
Mariola Powroźna